przemyślenia...
|
|
Piątek, 2 listopada Dzień Zaduszny
Dzisiejszy dzień to wspomnienie tych
wszystkich zmarłych, którzy jeszcze nie cieszą się oglądaniem Boga
twarzą w twarz, którzy oczekują na ten moment oczyszczając się w
czyśćcu. Myślę, że powinien to być też dzień - dla nas żywych - zadumy
zarówno nad życiem, jak i nad śmiercią. Sama liturgia daje nam wiele
tekstów, które do tej refleksji nas skłaniają i w niej pomagają.
My uciekamy od śmierci. Trzeba to
sobie uświadomić, że w codzienności uciekamy od wszystkiego, co związane
jest ze śmiercią. Reklamy proponują coraz to nowe środki na
"przedłużenie" życia, na zachowanie "wiecznie" młodego ciała, itp.
Wyrzuciliśmy również śmierć z naszych domów do szpitali i domów opieki
społecznej... jakby jest w nas lęk przed nią. Jednak myślę, że śmierć i
rozważanie o niej jest - paradoksalnie - dobrą perspektywą do zobaczenia
tego, jak żyjemy. Dla mnie po mistrzowsku ujął to św. Ignacy Loyola w
książeczce Ćwiczeń Duchowych. Przy okazji dokonywania wyboru proponuje
on rekolektantowi postawienie się w momencie śmierci i wyobrażenie
sobie, że staje przed Bogiem i całym dworem niebieskim (aniołowie,
święci) właśnie z tym wyborem, jaki dokonuje i z tym życiem, jakie chce
prowadzić. Ma on zobaczyć, jak się czuje z tym wyborem, czy cieszy się,
że właśnie z takim życiem staje przed Bogiem, tak przeżytym, czy
przeciwnie - miałby ochotę wrócić na ziemię, by inaczej wszystko ułożyć.
Zachęcam dziś do uczynienia czegoś podobnego i nie po to, by się
"oswajać" ze śmiercią, ale by zobaczyć prawdziwe życie. Możemy siebie
wyobrazić, jak stajemy przed Bogiem, już po śmierci, z naszym życiem -
tym prowadzonym aż do obecnej chwili. I jak się z tym czuję? Czy czuję
zadowolenie z tego mojego życia? Czy czuję, że staję przed Bogiem z
życiem spełnionym, wypełnionym dobrem i miłością? A jeśli nie, to czego
mu brakuje, co chciałbym zmienić, poprawić? Może nam to pomóc w
uporządkowaniu naszego życiu, skierowaniu go ponownie na właściwe tory.
Pozornie więc, rozważanie o własnej śmierci może nam pomóc zobaczyć
prawdziwe życie i te momenty, w których naszemu życiu brakuje "pełni".
Innym ćwiczeniem, trudniejszym może, jest wyobrażenie sobie dnia naszej
własnej śmierci, naszej trumny, naszego ciała w niej leżącego, itd...
nie po to, by siebie straszyć, ale by zobaczyć z tego punktu widzenia,
jak wyglądają nasze niektóre problemy i sprawy, o które tak się
troszczymy - czy może nie trzeba by pewnych rzeczy zrelatywizować, albo
jak to się mówi młodzieżowo "wyluzować". Może troszczymy się o zbyt
wiele i tak perspektywa śmierci pomoże nam postawić nasze życie "na
nogi", w pewnej równowadze, która jest nam niewątpliwie potrzebna.
Chcę się odnieść krótko do jednej z
ewangelii dzisiejszego dnia (bo dziś każdy ksiądz może odprawić 3 msze
św. i każda jest inna). Mianowicie pierwsza z ewangelii stawia nam przed
oczy śmierć Jesusa (Łk 23, 44 - 24, 6a). Jezus umiera - ale jest Panem
życia. Ale On nie zostawił nam tylko wzoru czy doskonałego przykładu,
ale coś więcej, coś bardziej "esencjalnego" - chrześcijanin to człowiek,
który również - jeśli chce żyć, potrzebuje umrzeć, jak Jego Mistrz. I to
umieranie jest czasem każdego dnia - umieranie sobie, samotność, którą
przeżywa każdy człowiek, różne lęki i obawy... pytanie jest tylko, czy
się nie wycofa, nie ucieknie spod własnego krzyża i od własnej
śmierci... po drugiej stronie czeka na nas On, Bóg - Ojciec miłosierny i
nasz Pan i Brat - Jezus Chrystus. Czeka już teraz, który zwyciężył
śmierć, samotność, lęk...
|
|
Czwartek, 1 listopada Uroczystość Wszystkich
Świętych
Każdy z nas jest powołany do
świętości, tzn. że Bóg chce nas wszystkich zbawić i ubóstwić - uczynić
swoimi przybranymi córkami i synami. Ojciec dokonał już zbawienia nas w
Jezusie Chrystusie, jednak to zbawienie i ubóstwienie nas czeka na pełną
realizację w niebie - innymi słowy, to zbawienie potrzebuje zostać przez
nas przyjęte w naszym życiu. To wydarzyło się już w życiu świętych,
których dzisiaj czcimy. Jak rozumieć tą uroczystość, także w świetle
dzisiejszej liturgii?
Naszym celem jest niebo. Ale o jakie
niebo chodzi, czym jest niebo? Kościół uczy nas (choćby w katechizmie),
że niebo to nie jest ani miejsce (gdzieś tam w przestrzeni), ani żaden
stan. Niebo, mówiąc najkrócej to nic innego jak relacja do Boga.
To, do czego zaprasza nas Ojciec to nie wypełnianie jakiegoś prawa,
przepisów i nakazów aby wejść do nieba, bo niebo nie jest miejscem na
które musimy sobie zasłużyć przez spełnianie takich czy innych norm. Bóg
zaprasza nas w pierwszym rzędzie do intymnej relacji z Nim (z całą
Trójcą więc: Ojcem, Synem i Duchem Św.), zaprasza do miłości, do życia w
Nim - w Bogu. Z tego - jako konsekwencja, będą się brały nasze dobre
uczynki, nasze wypełnianie nakazów i przykazań, które On nam daje jako
pomoc w tej relacji z Nim. Jesteśmy zaproszeni i wezwani do relacji z
Bogiem, więc warto przyjrzeć się jej - jak to jest w naszym życiu.
Święci właśnie pokazują nam, jak ona powinna wyglądać, by móc się
spotkać z Bogiem w Jego Królestwie.
Właśnie... święci. Trzeba by też
słowo o nich. Często się mówi, że święci są dla nas wzorem, przykładem
życia do naśladowania. Myślę, że trzeba to dobrze rozumieć. Każdy z nas
bowiem ma swoje życie, idzie swoją drogą, ma swoją duchowość (która jest
złączona i zgodna z duchowością całego Kościoła - w nim ma swoje źródło
i dopełnienie). I trudno byłoby nam żyć życiem, jakie prowadził np. św.
Franciszek, św. Dominik, św. Ignacy, św. Teresa i tylu innych... po
prostu jest to niemożliwe. Każdy jest inny i każdy ma inną drogę. Jak
więc należy rozumieć ten "przykład" świętych. Z jednej strony umacniają
nas oni w wierze i w naszej drodze do pełnej relacji z Bogiem. Pokazują
nam, że można, że nie należy się zniechęcać niepowodzeniami czy
upadkami. Święci też pokazują nam rozmaite drogi do Boga. Jest jedna
droga Kościoła, ale na tej drodze jest wiele "ścieżek", powiedziałbym,
że jest ich tyle, ilu jest wierzących idących ku Bogu. Święci popychają
nas ku Bogu, są swego rodzaju "natchnieniem" ku temu, by nigdy z drogi
nie zboczyć. Więc to, że czcimy jakiegoś świętego, to tylko dlatego, że
on nas prowadzi ku Bogu - nigdy nie zatrzymuje nas na sobie czy na
swojej świętości.
Myślę na koniec, że to, na co
wskazuje nam dzisiejsza liturgia na temat świętych - że byli to ludzie
błogosławieństw (Mt 5, 1-12a). I jest to również dla nas ważne
wskazanie. Każdy z nas idzie własną drogą ku świętości, w swoim stanie
życia, gdziekolwiek mieszka, pracuje, itd., ale to jedno ma włączyć w
swoją drogę - błogosławieństwa. Mamy stawać się ubogimi w duchu, cisi,
łaknący sprawiedliwości, czyniący pokój, miłosierni, czystego serca. I
nawet, gdy będziemy prześladowani, płaczący, gdy ludzie nas odrzucą z
powodu Jezusa - nie mamy tracić ducha, bo sam Bóg bierze nas w obronę.
Panie, prowadź mnie drogą błogosławieństw, drogą świętości ku pełnemu
zjednoczeniu z Tobą. Amen.
(o znaczeniu poszczególnych błogosławieństw można posłuchać
tutaj).
|
|
Środa, 31 października
Zastanawiałem się dzisiaj nad tym, co
oznacza wyrażenie "ciasna" brama czy drzwi (Łk 13, 22-30). Myślę, że ma
bardzo wiele znaczeń i dotyczy wielu dziedzin naszego życia. Często
pierwsze skojarzenie nas prowadzi do bogactw materialnych, których
trzeba się pozbyć aby móc wejść przez ową ciasną bramę. Bez wątpienia
coś w tym jest chociaż nie kładłbym nacisku na same bogactwa, które tak
naprawdę dla naszego zbawienia są neutralne, tylko na serce człowieka -
które albo może być w tych bogactwach zatopione (staną się bożkiem),
albo człowiek ma do nich dystans i służą mu one do celu, dla którego
został stworzony (zbawienia i uświęcenia). Ciasna brama to też sposób
naszego myślenia. Jeśli zawsze i we wszystkim chcemy mieć rację, jeśli
nie potrafimy szukać zgody czy próbować zrozumieć drugiego człowieka, to
może nam się nie udać przejść przez tą bramę. Jest to też niewątpliwie
brama dla tych, którzy nie szukają życia łatwego, lekkiego i przyjemnego
- bo przejście przez nią wymaga pewnego wysiłku, zaparcia się siebie,
dystansu do swoich myśli, uczuć, pragnień, idei, pomysłów na życie,
racji, itd... (które same w sobie są dobre
lub neutralne, lecz gdy się za bardzo będziemy na nich koncentrować,
mogą stać się swoistymi "bożkami" i bagażem, z którym ciężko będzie iść.
Oczywiście chodzi tu nie o wszystkie myśli czy uczucia, ale o takie,
które próbują nami "zawładnąć", kontrolować i sprawiać, że będziemy
wybierać nie dobro, lecz przynajmniej mniejsze dobro). Z tym wiąże się
też rozeznawanie czyli szukanie Boga i Jego woli w codziennym życiu.
Iść
ciasną bramę to tak naprawdę pójście pod prąd wielu rzeczy, mody i
trendów, które oferuje nam dzisiaj świat - i nie jest to łatwe. Ale
warto również pamiętać, że tą ciasną bramą jest sam Jezus Chrystus,
który na innym miejscu powiedział: Ja jestem bramą owiec, kto przez nią
przejdzie, będzie zbawiony - znajdzie życie (J 10, 7-9). Myślę, że z tą
nadzieją, a nawet pewnością możemy śmiało iść wąską ścieżką, bo dla Boga
nie ma nic niemożliwego, z Nim wszystko jest możliwe - w Nim jest nasza
moc i siła do pójścia pod prąd i do przechodzenia przez bramy i furtki,
które po ludzku czasem wydają się nie do przejścia.
|
|
Wtorek, 30 października
Najprostsze obrazy najłatwiej
trafiają do serca człowieka. Myślę, że tak jest z dzisiejszym obrazem,
jaki daje nam Jezus (Łk 13, 18-21). Królestwo Ojca zostaje porównane do
najmniejszego z ziaren, do niewielkiej ilości kwaśnego zaczynu. Jednak
najmniejsze z ziaren, gdy znajdzie dogodną i przygotowaną glebę - staje
się najpotężniejszym drzewem... i mała ilość kwasu, wrzucona do
przygotowanego ciasta sprawia, że całe ono zostaje zakwaszone. Ta prosta
obserwacja z codziennego życia ma nam dać jakieś mizerne chociaż pojęcie
na temat rozwoju Królestwa Bożego. Naprawdę nie potrzeba czynić cudów,
żeby to Królestwo się rozprzestrzeniało na wielką skalę - wystarczy
odrobina, niewielka ilość... ale czego? Myślę, że zanim zaczniemy
ewangelizować "narody" potrzebujemy sami zostać zewangelizowani,
potrzebujemy sami stać się "zakwaszeni", mieć w sobie to najmniejsze
ziarno gorczycy. Rozprzestrzenianie się więc Królestwa Bożego wokół nas
musi najpierw dokonać się w nas - w naszym życiu. Do tego potrzebujemy
przygotować glebę naszego serca poprzez wytrwałość i cierpliwość i
szukanie Pana w codzienności, w najprostszych czynnościach naszego
życia, i potrzebujemy też otworzyć się na dar owego ziarna gorczycy lub
odrobiny zakwasu - otworzyć się na łaskę, którą Pan nam daje każdego
dnia. Nasz codzienny wysiłek połączony z darem, ziarnem, które Pan nam
ofiarowuje - przyniesie niesamowite efekty, choć na pierwszy rzut oka
wydaje się to nam takie niepozorne i małe. Naprawdę nie potrzebujemy od
razu dokonywać wielkich rzeczy w naszej wierze - w naszym życiu
duchowym, jakiś wielkich przemeblowań - zacznijmy od jednej, małej
rzeczy, która będzie czyniona z wiernością, wytrwałością i cierpliwością
- dzień po dniu i pozwólmy by to zakwasiło nas całych. Bo kto w małej
rzeczy jest wierny - temu wiele zostanie dane...
|
|
Poniedziałek, 29 października
Co chce nam powiedzieć dzisiaj Jezus
poprzez uzdrowienie kobiety w synagodze w szabat? (Łk 13, 10-17).
Najpierw kobieta: od osiemnastu lat żyje w "niemocy" - nie mogła się
wyprostować. To osiemnaście jakoś mi się skojarzyło z dorosłością,
dojrzałością, jakby nie mogła ona dojrzale wejść w życie, wyprostować
się i być odpowiedzialną za swoje życie.
Jezus przywołuje ją i uzdrawia,
zabiera jej ową niemoc. Kobieta teraz swobodnie może się wyprostować i
chwalić Boga. Człowiek, który staje się dojrzały ma moc by chwalić Boga
całym swoim życiem, staje się "wyprostowany" w swoim życiu duchowym,
pełnym mocy.
Mamy też ów "nieszczęsny" szabat, o
który tak zaciekle walczyli faryzeusze, przełożeni synagog i inni. Tutaj
też. Ale na czym polega szabat i czy rzeczywiście był to najlepszy dzień
na uzdrowienie tej kobiety? Z tego tekstu wyłaniają się przynajmniej
dwie cechy szabatu, które sprawiają, że to najlepszy czas na uwolnienie
człowieka z niemocy. Najpierw - szabat to czas chwalenia Boga,
uwielbiania Go. Ta kobieta nie mogła tego czynić przez 18 lat - Jezus ją
uzdolnił do tego i teraz może w pełni świętować szabat. Po drugie -
odpowiedź Jezusa na zarzut przełożonego synagogi: każdy odwiązuje wołu i
osła, by go zaprowadzić do wody... jakby Jezus chciał powiedzieć, że On
właśnie uwolnił tę kobietę, rozwiązał to, co ją krępowało, by mogła
swobodnie korzystać ze źródła "wody żywej" jaką jest spotkanie z Bogiem
(w szabat). Szabat więc to źródło żywej wody i czas, w którym człowiek
chwali Boga. Osobiście kojarzy mi się to z modlitwą - to jest dla nas
taki czas czerpania ze źródła wody żywej, która w nas jest i pragnie
rozlać się po całym naszym życiu (Duch Św.) i jest zarazem miejscem
uwielbiania i chwalenia Boga.
Jednak często zdarza się tak, że
czujemy się jak ta kobieta od 18-stu lat pochylona. Czujemy się
niedojrzali w wierze, w modlitwie, w życiu duchowym - jakby "pochyleni",
bez możliwości chwalenia Boga, wyprostowania się... Myślę, że warto
popatrzeć na swoje życie i zapytać siebie o moje ograniczenia, o to
wszystko co sprawia, że nie mogę być swobodny w moim życiu duchowym,
modlitewnym... popatrzeć na to wszystko co mnie blokuje, więzi, pochyla
i nie pozwala cieszyć się pełną dojrzałością, "dorosłością" duchową...
Jeśli tak się właśnie czujemy to Jezus dziś kładzie na nas swoje ręce i
uwalnia nas z tego, daje nam łaskę dojrzałości w modlitwie i życiu
duchowym. Obyśmy chcieli ją przyjąć i z nią współpracować, oby ona
wzbudziła w nas źródło żywej wody i modlitwę ku Bogu - pełną uwielbienia
i chwały!
|
|
Niedziela, 28 października XXX zwykła
Rocznica Poświęcenia Kościoła Własnego
Św. Paweł przypomina nam dzisiaj że
jesteśmy świątynią Boga i że Duch Boży w nas mieszka (1 Kor 3, 9b-11.
16-17). To ważne stwierdzenie, bo wskazuje na naszą godność, wartość i
świętość. Myślę, że potrzebujemy popatrzeć na siebie właśnie w taki
sposób - jak na świątynię, w której mieszka sam Bóg. Bo tak w
rzeczywistości jest. Zbyt często mamy takie pojęcie, że Bóg to mieszka
sobie gdzieś "tam", w jakimś "niebie", że kiedy Go wzywamy w modlitwie
to "stamtąd" właśnie przychodzi (albo i nie), ale że generalnie On jest
"tam" a my jesteśmy "tu", na ziemi i że odległość między nami jest dość
spora... Nic bardziej mylnego i czyniącego szkodę naszemu życiu
duchowemu (czyli całemu naszemu życiu). Bóg mieszka w nas, w
najgłębszych pokładach naszego ludzkiego ducha. W nas Bóg uczynił sobie
"mieszkanie", my cali - z naszym ciałem i duszą jesteśmy świątynią Boga
Najwyższego. Kiedy Boga wzywamy, by przyszedł do nas - On już jest.
Kiedy mu dziękujemy, kiedy prosimy - On nas słucha ze środka nas, z
naszego wnętrza. Duch Święty zamieszkuje naszą duszę i każdego dnia,
każdej chwili, powoli i we współpracy z nami kształtuje nas na
podobieństwo Boże, a obrazem, według którego nas kształtuje jest Jezus
Chrystus. To wszystko po to, abyśmy mieli udział w chwale Ojca - bo
przez upodabnianie się do Chrystusa stajemy się przybranymi dziećmi
Ojca. Niczego tak bardzo nie pragnie Bóg dla nas, jak tego, by to źródło
życia za sprawą Ducha Świętego wytrysnęło z naszego wnętrza...
Skoro tak, to myślę, że z jednej
strony musimy stawać się coraz bardziej wrażliwi na to, by z tej
świątyni, którą jesteśmy, nie uczynić targowiska (J 2, 13-22), w którym
już trudno będzie rozpoznać działającego Ducha Świętego, trudno będzie
rozpoznać Jezusa Chrystusa wskazującego i przybliżającego nam Ojca. I
myślę, że każdy z nas może wskazać niektóre elementy swojego życia, w
których widzi, że trudno czasem uprzątnąć tę naszą świątynię... ale to
tylko jeden z poziomów naszego rozważania.
W tą dzisiejszą uroczystość warto
zdać sobie sprawę z jeszcze jednego poziomu, który czasem nam umyka,
mianowicie, że oprócz tego, iż każdy z nas jest świątynią Boga, wszyscy
razem - jako całość, stanowimy świątynię - Kościół, który jest
Oblubienicą Chrystusa. Każdy z nas jest taką cegiełką, która w tej
wielkiej budowli ma swoje zadanie i swoją świętość. Kiedy dbam o moją
świętość - dbam o świętość całego Kościoła; kiedy grzeszę - pomniejszam
świętość całego Kościoła. Jakie to ma dla nas znaczenie? Po pierwsze -
nie możemy patrzeć tylko na nasze osobiste "zbawienie" i tylko na swoją
wiarę ("niech każdy patrzy na siebie" - to fałszywe podejście, zły duch
niczego tak nie pragnie, jak te połączenia "cegiełek" w Kościele
poluzować i rozrywać - robić wyrwy w Kościele). Po drugie, że potrzeba
troszczyć się o Kościół i nie tylko w ten sposób, że raz w tygodniu "dam
na tacę". Trzeba popatrzeć na Kościół jako na wszystkich ludzi (a nie
tylko księża i zakonnice) i że moja troska ma się skupić na wszystkich
członkach Kościoła. Też może przede wszystkim ta troska powinna się
wyrazić w modlitwie za Kościół, może szczególnie ten mój - parafialny,
do którego uczęszczam, szczególnie za tych parafian, którym jest ciężko
w życiu, których dotykają różne nieszczęścia... Bo rocznica poświęcenia
Kościoła to nie tylko rocznica poświęcenia "budynku" z cegieł, ale to
również, a może przede wszystkim, konsekracja całej wspólnoty
parafialnej - konsekracja, czyli namaszczenie Duchem Świętym.
|
|
|
|