Świadectwo


      Na dzisiejszy dzień proponuję świadectwo moich przyjaciół: Ani i Zbyszka. Przeczytaj ten tekst powoli, spokojnie i zaznacz sobie te miejsca, które Cię najbardziej dotykają, mówią coś o Tobie, skłaniają mocno do refleksji nad Twoim życiem. Potem w znany Ci już sposób wejdź w modlitwę, stań przed Bogiem z tym wszystkim, co Cię poruszyło, powiedz Mu o tym. Niech to będzie modlitwa dziękczynienia, prośby lub inna - zależnie od tego, do czego czujesz się pociągany. Nie zapomnij na koniec zapisać sobie w dzienniku duchowym najważniejszych refleksji z tej modlitwy.


ciąg dalszy...

      Po 16 miesiącach „mieszkania” w szpitalu, 22 grudnia 2006, wyszliśmy do domu, z respiratorem i słowami lekarza, że dziecko może nam umrzeć w domu w każdym momencie... Cudowny lekarz z „HELPu!” znalazł dla nas pielęgniarkę. Dzisiaj, kiedy Dorota (pielęgniarka) przychodzi do nas, wita ją przepiękny uśmiech na buzi naszego synka.
      Mniej więcej w tym samy czasie okazało się, że i ja jestem chora. WZW typu C. Rozpoczęłam kuracje interferonem, zwanym czasami przez pacjentów małą chemią. Boże Narodzenie 2006 należy bez wątpienia do naszych najgorszych w życiu... Nieustające zmęczenie, ciągła bezsenność, wylękniony i przestraszony Karolek, niemal na okrągło wyjące alarmy w sprzęcie, kompletne wyczerpanie. Skutki uboczne mojej terapii interferonowej nie kazały na siebie długo czekać. Potworny ból stawów i mięśni, stany depresyjne, nadwrażliwość na światło i dźwięk. Zbyszek w tym czasie został zmuszony do zajęcia się domem, mną (musiał pomagać mi wstać, ubrać się itd.), Karolkiem mając jednocześnie zleconą pracę na termin. Kłopoty finansowe pogłębiły się niebezpiecznie. Staliśmy się więźniami własnego domu. Ten czas wspominam bardzo niechętnie.
      Ciągle wiedziałam, że Bóg nas nie opuścił, że pomoże nam opiekować się Karolkiem, ale miałam na to własny scenariusz. W czasie koszmarnych bezsennych nocy wyłam i błagałam, żeby coś zrobił, żeby odmienił nasz los, żądałam natychmiastowej zmiany. Błagałam: zmień cokolwiek! Byliśmy w sytuacji bez wyjścia. Nie mogliśmy nic zrobić. Zupełnie nic. Wtedy Bóg był w moim życiu jako ten, od którego zależy moje życie, ale z niewiadomych dla mnie przyczyn NIE CHCE mi pomóc.
      Zbyszek miał więcej siły. Przynajmniej tak to widziałam. Miał tyle na głowie, a jednak nie warczał na Boga. Nie mogłam tego zrozumieć. Zazdrościłam mu. Bardzo go kochałam i kocham. On na każdym kroku okazywał mi swoja miłość. Przyszło mi wtedy do głowy, że może to jest jakiś klucz do Boga: zaczęłam sobie powtarzać, że Bóg kocha mnie bardziej niż Zbyszek. Rozpaczliwie chciałam ratować w sobie obraz Dobrego Boga.

 

      Był styczeń. Nasz przyjaciel zakonnik w jakiejś rozmowie zasugerował modlitwę wstawienniczą. Byliśmy otwarci na taką formę pomocy, ale nasza sytuacja wykluczała wyjście z domu, czy szukanie ludzi, którzy mogliby służyć nam modlitwą w domu. On sam natomiast był poza Polska. Zaproponował więc „telefoniczną” modlitwę wstawiennicza. Zgodziliśmy się od razu. Bóg przychodzi ze Swą pomocą w najróżniejszy sposób :)
      W czasie tej bardzo intensywnej modlitwy zrozumiałam, że cała rzecz polega na zaufaniu. No bo co myśmy mogli w tej sytuacji: przed nami przepaść, za nami ściana. Ja żądałam od Boga żeby nam pomógł w określony przeze mnie sposób, wiec nie ma co się łudzić – nie ufałam Mu... Ale On pamiętał o naszym przymierzu.
      Kiedy to zrozumiałam „zobaczyłam”, jak Bóg powraca do naszego domu i cieszy się z tego, że znowu będzie tutaj jak u siebie! Nie wypominał mi mojego zwątpienia, ale cieszył się, że znowu Jest u siebie :)
      Po tamtej modlitwie powoli, niemal niezauważalnie następowały zmiany. Podstawowa zmiana to pokój wewnętrzny, pomimo tej samej sytuacji jak wcześniej. Jeszcze niecały miesiąc i mogliśmy rozpocząć rehabilitację w domu. Mnie lekarze odstawili leki z powodu skutków ubocznych (czuję się dobrze, ale nadal moja choroba wymaga leczenia, czekam na decyzję o ponownej terapii interferonem), nasza sytuacja finansowa polepszyła się, Zbyszek zaczął regularnie dostawać zlecenia i niewiadomo kiedy zaczęliśmy jeździć z Karolkiem do Ośrodka dla Dzieci Niepełnosprawnych na różnego rodzaju zajęcia. Mieliśmy też wrażenie, że jakby więcej ludzi nas odwiedza, a bardzo potrzebowaliśmy towarzystwa. Bóg zadbał i o to. Mijały miesiące. Ku zdumieniu nas wszystkich Karol nie łapał żadnej poważnej infekcji, która wymagałaby powrotu do szpitala. Mały okazał się być doskonałym podróżnikiem. We wrześniu tego roku byliśmy z nim we Włoszech na ślubie mojej siostry. Nikt z rodziny nie zdecydował się zostać z Karolkiem na te kilka dni. Głównie z powodu respiratora, konieczności odessania czy ewentualnie wymiany rurki tracheostomijnej. Podróż z Karolem nieco nas przerastała, dlatego w zaufaniu oddaliśmy to Bogu. Podróż uznajemy za baaardzo udaną :)
      Obecnie Karol wymaga coraz mniejszej pomocy respiratora. Ciągle jeździmy na rehabilitacje. Dorota – nasza pielęgniarka – jest dla nas jak rodzina. Przed nami jeszcze bardzo długa droga. Choć z optymizmem patrzymy w przyszłość, nie łudzimy się: trudne sytuacje w życiu dotkną nas jeszcze nie raz. Mamy tylko taką wielką nadzieję, że będąc mądrzy o to kolejne doświadczenie, nie stracimy już zaufania do Boga. A jeśli tak się stanie to wiem, że On przyjdzie pierwszy. Może znowu będę myślała, że mnie nie słyszy, że nie lubi, ale przecież takiego Boga nie ma. Prawdziwy Bóg przyjdzie w najodpowiedniejszym momencie.
      Chciałabym, jak pisze o. Grzegorz, móc W PRZYJAŹNI przyjąć Boży pomysł na moje życie, zgodzić się na Jego sposób działania. Z perspektywy czasu rozumiem sens pewnych przykrych zdarzeń, na które Bóg pozwolił w naszym życiu, bo widzę ich konsekwencje – dobre konsekwencje.
      Doświadczyliśmy również i tego, że z dużego zła Bóg potrafi wyciągnąć nieporównywalnie większe dobro. No i jeszcze to: jeśli w trudnej sytuacji ufam Bogu, to nie mogę mówić Mu: zmień cokolwiek, to albo tamto! Muszę oddać mu całość, bo On może dać mi wszystko a nie cokolwiek.

Anna Kasprzyk

kasprzykanul(at)gmail.com


powrót do strony głównej rekolekcji

powrót do strony głównej e-DR