przemyślenia...
|
|
Sobota, 24 listopada
Przede wszystkim urzeka mnie dziś
cierpliwość i spokój Jezusa, który tłumaczy saduceuszom kwestie
zmartwychwstania (Łk20, 27-40). Wczoraj spotkaliśmy się z Panem, który
jest rozpalony gorliwością o świętość Domu Ojca, jest pełen mocy, odwagi
i zapalczywości, dziś zaś... jakby przeciwieństwo tego. Dlaczego tak
jest? Nie wiem. Ale taki właśnie Jezus mnie pociąga: kiedy trzeba,
przytula dzieci, przygarnia celników i prostytutki; kiedy trzeba
wyjaśnia, opowiada, odpowiada na pytania; kiedy trzeba to potrafi
również podnieść głos, walczyć odważnie o człowieka i jego świętość,
przepędzać z biczami przekupniów. Można powiedzieć, że w Jezusie
odnajdujemy nas samych - całego człowieka, ze wszystkimi jego myślami,
uczuciami, pasjami, troskami.
Jezus tłumaczy saduceuszom kwestie
zmartwychwstania. Bynajmniej nie jest tu najważniejsza owa opowieść o
małżeństwie z siedmioma braćmi, która ma być tylko "haczykiem" na
Jezusa, ma Mu pokazać, że nie ma żadnego zmartwychwstania. Bo sprawą
jest tutaj życie wieczne. A pamiętać trzeba, że Żydzi nie dzielili
człowieka na ciało i duszę. Dla nich człowiek jest jednością i albo
umiera cały, albo żyje cały. Stąd saduceusze mają problem, zwłaszcza, że
uważali, że Mojżesz ani razu nie wspomina o zmartwychwstaniu - więc go
nie ma. Ale Jezus im pokazuje, że Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale
żywych - bo nawet kiedy człowiek umiera (dla nas jest on umarły), to
żyje dla Boga.
Ale jeszcze jeden poziom możemy tutaj
zauważyć. Jeśli pamiętamy przypowieść o marnotrawnym synu (lub
miłosiernym ojcu) to tam ojciec po powrocie syna mówi, że trzeba się
cieszyć, bo ten syn był umarły a ożył. Można więc powiedzieć - na
zupełnie innym poziomie - że nawrócenie jest swoistym
"zmartwychwstaniem". Bóg w każdej chwili woła (powołuje) człowieka do
życia i jeśli ten da na to odpowiedź, jeśli porzuca "śmierć" (grzech),
wtedy "zmartwychwstaje", rodzi się do nowego życia. Nie należy tutaj
rozumieć słowa "powołanie" jako czegoś extra i specjalnego... Bóg przede
wszystkim powołuje do przyjaźni ze sobą, do intymnej relacji i do tego
nas woła! Kiedy więc od Niego odchodzimy (przez grzech) to jakbyśmy się
stawali umarli. On nas nie przestaje szukać wtedy i wołać... po-wołanie
jest naszą odpowiedzią na Jego wołanie, jest naszym "tak" powiedzianym
życiu, jest naszym "zmartwychwstaniem". Bo tak, jak u początków
stworzenia Bóg tchnął w człowieka tchnienie życia - jakby mu powiedział:
"Żyj! Chcę byś żył zawsze!" tak i dzisiaj, w każdej chwili Bóg mówi do
nas te same słowa: Żyj! Miej życie w sobie! Chcę być żył - zawsze!
|
|
Piątek, 23 listopada
Zawsze dotyka mnie jakoś i fascynuje
postać Jezusa, który wyrzuca przekupniów ze świątyni (Łk 19, 45-48). W
tej scenie pokazuje się On jako silny i bezkompromisowy mężczyzna, który
w imię czystości wiary, świętości świątyni - a więc w imię
słusznej sprawy (w innych przypadkach tą "słuszną sprawą" są po prostu
ludzie, ci najmniejsi, najbiedniejsi i "najgrzeszniejsi") jest gotowy
nawet stanąć do konfrontacji z najwyższymi władzami. Taki Jezus to
trochę ktoś inny - to nie ten Jezus z "przesłodzonych" obrazków, który
miło się uśmiecha do wszystkich i wydaje się, że by nawet muchy nie
skrzywdził. Jezus dziś pokazuje swoją moc i myślę, że jest to moc, którą
każdy z nas potrzebuje też żyć.
Jezus dokonuje oczyszczenia świątyni.
I niewątpliwie, dla mnie przynajmniej, jest to też znak tego, że Jezus
pragnie oczyścić i moje wnętrze, bo każdy z nas jest świątynią Ducha
Świętego - miejscem, gdzie mieszka Bóg. I czy czasem nie jest tak, kiedy
czujemy jakieś wewnętrzne turbulencje, może silne wyrzuty sumienia, czy
nawet pragnienie zmiany życia połączone z jednoczesnym bólem porzucania
tego co "stare", co kuszące, co było miłe i przyjemne, ale zabierało nam
wolność - czy przypadkiem wtedy właśnie Chrystus nie wkracza do swojej
świątyni (którą jesteśmy) i nie robi tam małych "porządków"... nie po
to, by niszczyć, ale by przywrócić tej świątyni jej blask, jej splendor,
jej świętość i godność. Czy Mu na to pozwalamy? Czy nie wpadamy w jakiś
smutek i przygnębienie, że coś lub ktoś narusza nasz "święty spokój" i
pewien status quo? Panie, jestem świątynią zawsze otwartą dla Ciebie!
Uczyń mnie świętym, zamieszkaj we mnie i nigdy mnie nie opuszczaj!
|
|
Czwartek, 22 listopada
"...żeś nie rozpoznało czasu twojego
nawiedzenia" (Łk 19, 41-44). Czy my potrafimy rozpoznać czas naszego
nawiedzenia? Czas, w którym Bóg przychodzi do nas i dotyka nas?
Aby rozpoznać ten czas potrzebujemy
być czujni, tzn. mieć oczy i uszy otwarte, bo Bóg niekoniecznie
przychodzi z orkiestrą i fanfarami. Mało tego, Jezus dokonał także w
Jerozolimie wiele cudów i uzdrowień a jednak i tak nie uwierzyli. Może
my sobie dzisiaj myślimy, że gdyby te cuda działy się dzisiaj na naszych
ulicach, to byśmy uwierzyli. Nie jestem tego taki pewien. Szczególnie,
że tak naprawdę cud jest ingerencją nadzwyczajną Boga w naturę, której
On sam dał swoje prawa. Celem cudu nie jest uzdrowienie, nie jest
wskrzeszenie - ale pobudzenie wiary, wskrzeszenie nadziei! I to nie u
tego, który jest uzdrawiany, ale u tych wszystkich, którzy na to patrzą.
Nie wszyscy doświadczą cudu. Bóg musiałby tak naprawdę iść pod prąd
prawom natury, które przecież sam ustanowił. Nawet Jezus nie uzdrowił
wszystkich.
Rozpoznać czas swego nawiedzenia to -
oprócz czujności - przede wszystkim całkowite zaufanie Panu. To
zawierzenie Jemu całego swego życia, oparcie się na Nim. To uznanie, że
Ten, który wkracza do mojego życia - jest jedynym Panem i Bogiem. On
jest pierwszym, któremu zależy na moim dobru. Myślę, że naszym pierwszym
i podstawowym grzechem jest właśnie brak zaufania Panu. Jakoś tak jest
na świecie, że np. wszystko, co wiąże się z cielesnością uważamy za
grzeszne (a to bardzo fałszywa teza). Jednak uważam, że większym
grzechem jest brak zaufania Bogu, oparcia swojego życia na Nim. Z Nim
możemy przezwyciężyć wszystkie pokusy i grzechu, na Nim tak naprawdę
należy budować "nowego człowieka", jakim ma się stać każdy z nas.
Wreszcie, zaufanie Panu sprawia, że potrafimy rozpoznać, kiedy do nas
przychodzi, nie blokujemy się i nie zamykamy w naszym świecie. Potrafimy
dostrzec, że oprócz tego, że spotyka nas czasem coś przykrego, smutnego
czy złego - że sam Bóg daje nam wiele dobra w różnych sytuacjach i przez
różnych ludzi. Brak zaufania Jemu sprawia, że zaczynamy przekreślać
powoli Jego dobro, które nam wyświadcza a koncentrujemy się na tym, co
złe, grzeszne, słabe... Obyśmy rozpoznali czas naszego nawiedzenia!
|
|
Środa, 21 listopada
"Nadzieję bowiem pokładała w Panu" -
oznajmia autor natchniony w pierwszym czytaniu (2 Mch 7, 1.20-31). Może
ktoś by pomyślał, że gdyby przyszły dzisiaj takie prześladowania
chrześcijan jak w pierwszych wiekach to byłby w stanie je znieść i
całkowicie zaufać w nich Panu. Ale czy potrafimy ufać Panu w drobnych
sprawach, w naszej codzienności? Czasem chcemy przenosić góry w naszym
życiu, ale jakoś trudno nam wypełnić podstawowe obowiązki... czasem
mówimy, że kochamy cały świat, tylko jakoś z najbliższym sąsiadem jest
nam trudno się pogodzić... Może zamiast opierać się rzeczywiście na Bogu
to opieramy się tak często na naszych ludzkich siłach, które wiemy jakie
są...
Widzimy to również w ewangelii (Łk
19, 11-28). Pan wyjeżdża i słudzy otrzymują po 10 min. Czy okażą
wierność i zaufanie Panu w tak drobnej sprawie jak obracanie nimi?
Okazuje się, że nie wszystkich na to stać. Pomimo, że czasem nam się
wydaje, że Boga nie ma, że nas nie widzi, nie dostrzega... po prostu nie
odczuwamy w sposób dla nas jasny i klarowny Jego obecności - tracimy
zaufanie, tracimy wierność i stajemy się jak ten sługa, który schował
miny (dary, talenty, obowiązki - możemy to nazwać jak chcemy) i nic z
nimi nie zrobił. To tu właśnie, w tych drobnych wydawało by się
sprawach, rozstrzygają się sprawy najważniejsze... i od zaufania w
takich właśnie drobnych sprawach, obowiązkach zależy to, czy Pan
powierzy nam rzeczy wielkie. Potrzebujemy dużo zaufania, oparcia się na
Bogu - zaufania, że On jest Panem historii... historii mojego życia i że
jest bliżej mnie niż ja sam siebie i kocha mnie bardziej niż ja sam
siebie kocham.
|
|
|
|