przemyślenia...


Sobota, 10 listopada

      Nie można służyć dwom panom (Łk 16, 9-15). Tak często doświadczam jednak, że ta służba "dwom panom" jest w pewien sposób łatwiejsza i myślę, że to uczucie jest dość powszechne. O tym szerzej napisał św. Paweł, ale i z dzisiejszej ewangelii możemy pewne wnioski wyciągnąć w tym temacie dla naszego życia. Służenie dwom panom to oczywiście kwestia służenia Bogu i temu, co nie jest Bogiem (tutaj nazwanego mamoną, ale można to nazwać jakkolwiek). I kiedy dziś rozmyślałem nad tym, to przyszło mi do głowy, że służyć Bogu jest dużo trudniej, służyć dobru jest trudniej - po prostu jest trudniej podążać drogą dobra i miłości. Bo przecież łatwiej jest nam skłaniać się np. ku lenistwu, ku plotkowaniu i obmawianiu innych (czasem niby to w żartach), łatwiej porzucić modlitwę niż się za nią zabrać, łatwiej się na kogoś obrazić niż mu przebaczyć - gdy wobec nas zawini... można by mnożyć przykłady. To znaczy, że iść drogą dobra, drogą przykazań, drogą miłości Boga i bliźniego jest trudniej, jest "pod prąd" i wymaga od nas wysiłku. Bo "łatwa jest droga i przestronna bram dla tych, którzy idą na zatracenie" - powie pewnego razu Jezus zachęcając do wchodzenia przez ciasną bramę. A więc kwestia służenia Bogu lub nie, to kwestia czy wybieram pewien wysiłek, zaparcie się siebie i swoich naturalnych skłonności czy też raczej pozostawiam życie i sprawy swojemu biegowi. Kiedy się je jednak zostawi swojemu biegowi, człowiek naturalnie skłoni się ku "mamonie" dlatego, że nasza natura jest zraniona przez grzeszność. Jesteśmy grzesznikami i to powoduje, że zawsze szukamy wyjścia łatwiejszego, wygodniejszego... grzesznikami, to nie oznacza, że musimy grzeszyć - grzeszność oznacza nie to, że grzeszymy, tylko że mamy skłonność do grzeszenia... skłonność, której możemy się przeciwstawiać i mamy się przeciwstawiać.

      Faryzeusze okazali się ludźmi, którzy służyli właśnie Bogu i mamonie i Jezus im to dość jasno pokazuje. Wypomina im bowiem, że na zewnątrz, wobec ludzi, pokazują się sprawiedliwi, ale w ukryciu są chciwcami i zdziercami. Wobec ludzi (publicznie) są kimś innym, niż normalnie. Ta dwulicowość i niejako "podwójne życie" - taka wewnętrzna sprzeczność powoduje, że chcą zarazem służyć Bogu (co pokazują na zewnątrz) i mamonie (to mają w sercu, w intencjach i pragnieniach). Ich prawdziwe życie nie jest zgodne z tym, co pokazują na zewnątrz. Mało tego, skoro na zewnątrz pokazują się jako "sprawiedliwi", to znaczy, że wiedzą, na czym polega dobro i jak powinni żyć... a jednak wybierają drogę łatwiejszą, wygodniejszą - po co się w życiu męczyć, jak można używać kosztem innych ludzi; ale żeby nie stracić reputacji w oczach ludzi, to trzeba grać - grać "sprawiedliwych". Właśnie na tym polegał grzech faryzeuszów, który Jezus im wypomina.

      I ostatnia sprawa w związku z tym... Pan zawsze daje nam łaskę, On zamieszkuje w nas, w naszej duszy przez Ducha Świętego i nieustannie obdarza nas łaską i mocą do życia miłością, zgodnie z przykazaniami, życia dobrego... to od nas zależy co wybierzemy, czy podejmiemy wysiłek (w który Bóg wejdzie ze swoją mocą), czy zostawimy życie swojemu biegowi... ale wtedy nie powinniśmy się dziwić, że np. ciągle chodzimy do spowiedzi z tymi samymi grzechami czy też - że tak trudno nam pozbyć się pewnych wad i przyzwyczajeń... Bóg zaprasza nas do współpracy i daje nam siebie w całości, ale zaprasza również do wysiłku i pójścia "pod prąd" - bo tylko płynąc pod prąd zawsze będziemy mieli świeżą wodę.. żywą wodę...


Piątek, 9 listopada    Rocznica Poświęcenia Bazyliki Laterańskiej

      Najpierw Jezus wypędza przekupniów ze świątyni jerozolimskiej (J 2, 13-22). To niewątpliwy znak i myślę, że przede wszystkim znak tego, Kim jest sam Jezus. Bo po chwili, kiedy Jezus każe im zburzyć świątynię a On na nowo ją wzniesie w trzy dni, ewangelista dopowiada, że Jezus mówił o Świątyni Swego Ciała. Dla mnie tutaj jest centrum naszego chrześcijańskiego życia - Kościołem jest Chrystus: On jest Jego Głową, my zaś poszczególnymi "komórkami", członkami tego Kościoła - Jego Ciała. Dla mnie to bardzo ważna rzecz, bo pozwala ustawić wiele innych rzeczy. Zasadniczo bowiem na dźwięk słowa "kościół" mamy w głowie jeden obraz - budynek, do którego przychodzimy co niedziele na mszę. Ten obraz jest jednak zbyt ubogi. My, chrześcijanie, potrzebujemy mieć w naszej głowie inny obraz - pełniejszy - że Kościołem jesteśmy my wszyscy, że każdy z nas jest Jego częścią - w związku z tym nasza świętość przyczynia się do Jego świętości, nasza grzeszność zaś, pomniejsza ten Kościół, osłabia Go (Świętość Kościoła płynie od Chrystusa i dlatego Kościół zawsze jest Święty, ale też zawsze Świętość Boga jest złączona z naszą świętością).

      Jakie to ma praktyczne znaczenie? Myślę, że istotne, bowiem od tego, jak patrzymy na Kościół zależy to, jak w Nim będziemy istnieć. Jeśli Kościół to tylko budynek, który jest własnością księży a my tam przychodzimy niejako "w gości", to nigdy nie będziemy wzrastać w odpowiedzialności za prawdziwą wspólnotę wierzących jaką jest Kościół. Myślę, że jest zbyt wielu księży, którzy robią wszystko w Kościele bo uważają, że "świeccy" się nie nadają (klerykalizm) i jest zbyt wiele osób wierzących, którzy boją się wziąć odpowiedzialność, jest im wygodniej, że ktoś coś za nich zrobi. I nie da się tego dziś już wyjaśnić "mentalnością komunistyczną", gdzie ktoś za nas decyduje, ktoś za nas bierze odpowiedzialność - wszak ludzie dzisiaj w innych dziedzinach potrafią brać sprawy w swoje ręce... a w Kościele niekoniecznie... Myślę, że potrzeba nam oczyszczenia naszej mentalności, przyjęcia tego, że jesteśmy wszyscy, jako osoby ochrzczone Kościołem Chrystusa i że to On nas zaprasza do współpracy i do ewangelizacji i przemiany życia.

      Nie możemy też zapomnieć o osobistym wymiarze Kościoła - wszak każdy z nas jest świątynią Ducha Świętego i myślę, że to jest pierwsza świątynia, która zawsze wymaga oczyszczania, uzdrawiania - to tu potrzebujemy, by Chrystus nas oczyszczał, przywracał nam świętość i łaskę.


Czwartek, 8 listopada

      "Zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać" (Łk 15, 1-10). To są bardzo mocne słowa, chociaż tylko zapowiadają coś jeszcze "mocniejszego" potem. Chciałoby się powiedzieć: obyśmy i my zbliżali się do Jezusa, kiedy czujemy się grzeszni i słabi, poranieni... a nie uciekali od Niego, a nie próbowali sami się "uzdrowić" i "oczyścić" i, co gorsza, czasem również "zbawić". Zbliżać się do Jezusa... tak w sumie można by w skrócie nazwać naszą chrześcijańską drogę...

      Po drugie... oni się zbliżają, aby Go słuchać. Słuchanie to postawa prawdziwego ucznia. Nauczyciel to ten, który naucza, mówi, głosi.. ten, który zaś słucha to uczeń. A więc ci grzesznicy i celnicy i prostytutki - i nie wiadomo jeszcze kto - przemieniają się w uczniów - prawdziwych uczniów, którzy słuchają swojego Mistrza i Nauczyciela... znów pomyślmy o nas, o naszym słuchaniu, o naszym byciu uczniem (niektórzy myślą, że już tyle wiedzą, że się "przekształcili" w nauczycieli... nic bardziej błędnego, Nauczyciel jest tylko jeden i jeśli ktoś tego nie pojął, nigdy nie będzie uczniem...).

      Zadziwiająca jest ta "matematyka" Jezusa. Wydaje się, że tak właśnie wtedy było, skoro Jezus opowiada im te dwie przypowiastki - wszak Jezus zawsze odnosił się do życia codziennego swoich słuchaczy. Ale dziś miałby trudniej, bo dzisiaj, dla zwiększenia zysku porzuca się to, co słabe, nieproduktywne i poświęca się to na szali "sukcesu" i "wzbogacenia". Tymczasem Bóg nie zważa tyle na 99 zdrowych, tłustych i dobrze się mających owiec... szuka straconej... i zależy mu na tej jednej monecie, chociaż ma jeszcze dziewięć, i "od biedy" mógłby ją sobie podarować. Mało tego, Bóg jest tym, który ma inicjatywę w szukaniu... to już uwaga do naszego życia duchowego - jeśli my szukamy Boga to możemy to robić tylko dlatego, że On JUŻ nas szuka i że w nas wzbudził to pragnienie szukania Go. Bo On jest pierwszy w miłości. Zawsze.


Środa, 7 listopada

      Jezus zaprasza nas do zażyłej relacji z Nim a przez Niego z Ojcem. Jednak nie jest to relacja byle jaka. W dzisiejszej ewangelii (Łk 14, 25-33) pokazuje, że jeśli ktoś uważa, że może iść za Jezusem nie zmieniając swego życia, nie podejmując pewnego wysiłku, to się myli - nigdy nie osiągnie celu. I nie chce przez to powiedzieć, że Bóg jest wymagający, surowy, który chce wszystko "krótko trzymać". To my jesteśmy słabi i grzeszni, nieprzygotowani często (jak ten budowniczy albo król). Uważamy że w tani i prosty sposób możemy żyć, bez żadnego wysiłku - i wiara, radość życia, pokój w sercu przyjdą do nas, by wypełniać nasze serce. Kto tak myśli, żyje złudzeniami. Kto myśli, że bez nawracania się może prowadzić życie duchowe, ten żyje fantazją. Bóg zaprasza do intymnej relacji ze Sobą, do zażyłości, do życia w pełni miłości i wolności, ale na tej drodze nie można pominąć krzyża, który jest nieodłącznym i koniecznym etapem na drodze ku życiu, ku zmartwychwstaniu. Innym aspektem jest też wyłączność Boga. Bóg pragnie w naszym sercu miejsca wyłącznego, w którym On będzie panował, On będzie rozlewał swoje łaski. Pismo mówi na wielu miejscach, że Bóg jest "zazdrosny" i to oznacza, że nie mieszka tam, gdzie są "inni bogowie", gdzie nie walczy się przeciwko egoizmowi (jako koncentracji wyłącznie na sobie bez żadnego odniesienia do świata zewnętrznego), gdzie są własne koncepcje zbawienia a nawet samego Boga. Bóg się nam objawia i taki, jaki się objawia chce być przyjęty - jako Stwórca i Pan wszystkiego, chce panować w naszych sercach, chce w nich mieszkać jak Ojciec, któremu na niczym innym nie zależy, tylko na dobru swoich dzieci. Potrzebujemy więc pytać siebie, czy stać nas na takie bycie chrześcijaninem, czy stać nas na stawianie Boga w centrum - każdego dnia, czy stać nas na podnoszenie naszego krzyża każdego dnia (krzyża obowiązków, rodziny, drobnych i większych spraw codziennych, relacji łatwych i trudnych...). Bóg chce być "wszystkim we wszystkich" i zależy Mu na nas bardziej, niż nam zależy na sobie... tylko w tym kluczu można odczytywać "wymagania", jakie stawia Jezus - tylko w kluczu miłości, bo miłość jest wymagająca i pracowita (por. 1 Kor 13, 1-13).


Wtorek, 6 listopada

      Dotyka mnie dzisiaj to, że Bóg zaprasza wszystkich, absolutnie wszystkich do uczestniczenia w wielkim bankiecie jakim jest zbawienie (Łk 14, 15-24). Choć wydaje się, że na początku ten bankiet, ta uczta jest tylko dla uprzywilejowanych, jednak okazuje się potem, że Bóg chce mieć wszystkich u siebie i to chce mieć tak bardzo, że tekst mówi, iż na koniec to nawet "przymuszał", by weszli. Dla mnie to tylko potwierdzenie tego, że Bóg każdemu z nas, absolutnie każdemu daje łaskę, daje zaproszenie, nikogo nie pomija, nawet gdy wielu z nas tego nie odczuwa, jakby nie "doświadcza" (Bożej obecności w życiu), to jednak w świetle tego tekstu trzeba uznać, że każdy z nas jest powołany do świętości, do zbawienia, do ubóstwienia - i każdy z nas otrzymuje w sobie łaskę, która go do tego uzdalnia. Czasem zdarza się jednak, że sami się "wykluczamy" z grona zaproszonych, kiedy ponad to zaproszenie Pana stawiamy własne plany. Nie chodzi tu o stawianie wyżej własnych planów życiowych, bo te każdy z nas może i powinien mieć, ale to, że mamy własne pomysły na to, jak powinno wyglądać nasze zbawienie, a nawet jak powinien wyglądać i działać Bóg. Bóg jest jednak Bogiem i to do Niego należy ostateczne słowo. Kiedy więc nie przyjmujemy Jego sposobu zbawienia (On wie, jaki jest najlepszy - Jezus Chrystus, krzyż i zmartwychwstanie, Kościół, sakramenty, pokora, itd...) to może się okazać, że trudno nam będzie się dostać na Jego ucztę. Myślę, że takim najważniejszym miejscem, gdzie już możemy antycypować ucztę niebieską jest Eucharystia, na którą Bóg zapraszam wszystkich wierzących - godnych i niegodnych - i chce się z nimi spotkać i dać im coś najlepszego - siebie samego. Czy chcemy przyjąć Jego zaproszenie na ucztę i czy chcemy Boga "całego", taki jaki jest, jaki nam się objawia?


Poniedziałek, 5 listopada

      Dzisiejsza ewangelia wzbudziła we mnie refleksję na temat bezinteresowności (Łk 14, 12-14) i zapytałem siebie: co to jest tak naprawdę bezinteresowność? Bezinteresowność nie może oznaczać, że absolutnie nic nie chcę dla siebie. Bo wyobraźmy sobie, gdybyśmy powiedzieli do Boga: kocham Cię miłością bezinteresowną, niczego od Ciebie nie chcę... To przecież od Boga mamy wszystko, On jest źródłem życia i wszelkiej łaski - nie można nie chcieć niczego od Boga! Tak naprawdę to On jest Tym, który nas pierwszy umiłował, bez Jego miłości nasza miłość jakakolwiek w ogóle nie byłaby możliwa. Więc bezinteresowność nie oznacza, że niczego nie chcę. To fałszywa droga.

      Czym jest miłość? Św. Ignacy zdefiniował ją za pomocą dwóch haseł: miłość bardziej zasadza się na czynach aniżeli na słowach, oraz że miłość to wzajemne obdarowywanie się - ten, który kocha obdarowuje kochanego i wzajemnie. Myślę, że w tym właśnie jest zawarta bezinteresowność, tzn. że bezinteresowność to taka miłość, która przyjmuje i jednocześnie daje, nie zatrzymując żadnych, nawet małych procentów dla siebie (na boku). Otrzymuję łaskę Bożą i dzielę się nią z innymi, otrzymuje dobra - korzystam z nich ja ale jednocześnie dając siebie innym. Brak bezinteresowności to zamknięcie na to wzajemne dawanie i branie - na ten krąg miłości, którego najdoskonalszym wzorem jest Trójca Św., gdzie każdy w Niej jest obdarowywany i obdarowuje innego w całej pełni - nie zatrzymując niczego dla siebie. Tylko w ten sposób każdy ma w nadmiarze i niczego im nie brakuje. Bezinteresowność więc to całkowity dar z siebie - w życiu codziennym to się przejawia we wszystkich aspektach, np. jeśli pracuję, to nie na pół gwizdka... odpoczywam również tak, by mieć siły do dawania siebie, daję siebie rodzinie całkowicie, itd... Bezinteresowność to też - tak naprawdę - umiejętność nie tylko dawania (siebie), ale też i przyjmowania daru innych. Takim największym przykładem bezinteresowności jest dla mnie Eucharystia, gdzie Bóg daje nam się cały, ale i gdzie my ofiarowujemy siebie Bogu - z całym naszym życiem. Oby ta wymiana miłości, jaka tam zachodzi przenosiła się na wszystkie obszary naszego życia...


Niedziela, 4 listopada     XXXI zwykła

      Jezus przechodzi przez Jerycho (Łk 19, 1-10) tak, jak przechodzi przez każde miejsce, w którym my jesteśmy. Wydaje się, jakby tylko przechodzi, ot, zrobił sobie spacer po mieście, ale nie... On kogoś szuka. Bo trudno przypuszczać, że Zacheusz usiadł na jakiejś mocno eksponowanej gałęzi, by go wszyscy widzieli... był człowiekiem bogatym, zwierzchnikiem celników i pewnie musiał dbać o swoją reputację - wejść na drzewo musiało go mocno ośmieszyć w oczach innych. Jednak Jezus go zauważa, bo go szukał. Na tym drzewie - na sykomorze spotkały się dwa wielkie pragnienia: pragnienie Boga, który jest "miłośnikiem życia", który "zamyka oczy na grzech", "nie brzydzi się niczym, co stworzył", "oszczędza wszystko, bo to wszystko jest Jego" (pierwsze czytanie: Mdr 11, 22 - 12, 2) - i to pragnienie Boga spotkało się z pragnieniem człowieka, który nie mógł zobaczyć Jezusa z powodu swojego niskiego wzrostu (swojej małości), więc mając wielkie pragnienie ujrzenia Boga, wspina się na drzewo. Pragnienie Boga i pragnienie człowieka, które spotykają się gdzieś w połowie...  Podziwiam to wielkie pragnienie Zacheusza, jest wg mnie "wzorcowe" dla nas, chrześcijan... pragnienie Boga tak wielkie, że człowiek nie zważa na przeszkody, które uniemożliwiłyby mu spełnienie tego pragnienia, by spotkać się z Bogiem...

      Dla mnie ma to jeszcze jeden aspekt, który mi się objawił... otóż ten tekst można by zobaczyć jako sakrament pojednania, gdzie Bóg, szukając człowieka zagubionego i grzesznego (słowa w tekście, że był zwierzchnikiem celników i bardzo bogaty są jak wyznanie win - dla Żydów to właśnie było grzechem), spotyka się z człowiekiem, który chce się spotkać z Bogiem... Zadziwiająca jest moc Jezusa, bo ledwo wszedł do domu Zacheusza, ten jakby wypełnia ostatni warunek spowiedzi - zadośćuczynienie tym, którym zawinił. Jeśli tak, to dla mnie scena, w której Jezus stoi pod drzewem i woła Zacheusza - to jest to pierwsze spotkanie, nawiązanie relacji Boga z człowiekiem - jak spowiedź. Drzewo staje się miejscem spotkania... skojarzyło mi sie to z Kościołem - wspólnotą wierzących, który dla nas, wierzących, jest miejscem spotkania z Bogiem przebaczającym i ciągle nas szukającym.

      Ciekawym jest też obraz, gdzie to Jezus, choć jest tym, który przebacza, który ma moc nad grzechem stoi pod drzewem - "niżej" aniżeli Zacheusz, który "jakby" góruje, lecz to on właśnie potrzebuje uzdrowienia i przebaczenia. Bóg, który staje poniżej człowieka, u jego stóp, aby mu służyć - Bóg najpokorniejszy... i człowiek, który jest obsługiwany przez Boga. Ale ten właśnie Bóg zaprasza człowieka, by zszedł ze swoich "wysokości", mniemania o sobie i wywyższania się - zszedł do poziomu Boga - o paradoksie - by wejść w relacje z Bogiem. By spotkać się z Bogiem trzeba się uniżyć... zostać wywyższonym przez Boga, tzn. spotkać się z Nim na tym samym, boskim poziomie, oznacza ni mniej ni więcej tylko.... uniżyć się, dotknąć głębin pokory... aby zostać wywyższonym trzeba być pokornym, uniżonym... bo poziom pokory to poziom Boga, z tego "poziomu" nawiązuje się prawdziwą relację z Bogiem. Zacheusz tak właśnie uczynił... jemu się udało bo miał wielkie pragnienia.... a my?


                                        archiwum