przemyślenia...


Sobota, 20 października

      Duch Święty nauczy nas w tej właśnie godzinie... (Łk 12, 8-12). Na tym, wg mnie, polega życie duchowe: nie na spełnianiu jakichś religijnych powinności, obowiązkach, szukaniu własnej doskonałości - byśmy powiedzieli za św. Pawłem z pierwszego czytania: na wypełnianiu Prawa (Rz 4, 13. 16-18), ale życie duchowe polega na życiu w Duchu Świętym. On jest pierwszy, On zamieszkuje najintymniejszą część naszego ducha (trzeba dodać, że tam, gdzie jest Duch Św. tam jest cała Trójca Św., a więc Bóg taki, jaki jest naprawdę). Zanim zaczniemy wypełniać Prawo, obowiązki, powinności, które są ważne i które należy wypełniać - trzeba najpierw poddać się posłuszeństwu Ducha, który zawsze wprowadza nas  w życie całej Trójcy Św. A to życie Trójcy to komunia miłości, zjednoczenie między Ojcem, Synem i właśnie Duchem. Duch prowadzi więc nas do miłości jaką ma Ojciec do Syna i Syn do Ojca oraz miłości, jaką ma Ojciec do każdego człowieka przez Jezusa.

      Być może to, co napisałem wydaje się trudne do zrozumienia, zbyt teologiczne, jednak bez wątpienia Duch Święty, pomimo odkrywania Jego osoby w ostatnich latach, jest ciągle nierozpoznany. Ciągle potrzebujemy refleksji na ten temat i też ciągle potrzebujemy modlitwy do Ducha Św., pamiętając szczególnie to, że nie przychodzi On do nas "z zewnątrz", ale wręcz przeciwnie, przychodzi z tego mieszkania wewnętrznego, które ma w nas. A Jego głównym zadaniem jest czynić nas coraz bardziej podobnymi do Jezusa, bo Jezus jest obrazem Boga niewidzialnego (Kol 1, 15) - czyli Duch czyni nas podobnymi do Boga. Bez Niego więc nie byłoby możliwe spełnienie tego, co mamy przy stworzeniu - być na podobieństwo Boga. Każdy grzech nas od tego oddala, Duch Św. zaś nieustannie nas przybliża do tego, byśmy stali się "ubóstwieni".


Piątek, 19 października

      To, co dziś przebija się ze słów Jezusa, to Jego nawoływanie do pozbycia się wszelkiego strachu, szczególnie w sprawach wiary i głoszenia Ewangelii (Łk 12, 1-7). To wezwanie: nie bój się, przewija się przez całą ewangelię wiele razy. I myślę, że jest możliwe życie bez strachu, chociaż może psychologia nowoczesna mówiłaby coś innego. Nie chodzi jednak o taki strach psychologiczny właśnie, który jest czymś ludzkim i normalnym, ale o strach, który rodzi się w obliczu przeciwności, prześladowań, większych lub mniejszych trudności, które trzeba nam pokonywać. To, do czego Jezus nas zachęca, to całkowite zaufanie Temu, który jest Panem naszego życia, Panem przepowiadania, Panem... Myślę, że czasem to jest tak, że tyle w nas jest strachu o nasze życie, naszą przyszłość, nasze otoczenie, na ile On jest lub nie jest Panem, tzn. na ile pozwalamy Mu prowadzić nasze życie. Bo nie ma wątpliwości, że tam, gdzie Bóg wchodzi z mocą, znika wszelki strach i sam tego doświadczyłem choćby kiedy rozeznawałem moją drogę życia (o czym więcej w dziale "o mnie"). Jeśli troszczymy się o to, by rzeczywiście Bóg był naszym jedynym Panem, wtedy On troszczy się o to, by nasze obawy i strachy nie przejęły kontroli naszego życia, przemieniając je albo w nieustanny lęk, albo w ciągłe narzekanie, wycofywanie się, szukanie tego, co "łatwiejsze"... Obyśmy nie bali się ani tego, co w życiu przed nami, ani tego, co za nami, obyśmy nie bali się również tego, co by nas mogło ściągnąć na dno piekła - to Jezus jest Panem i z Nim nic nam nie grozi!


Czwartek, 18 października      św. Łukasza ewangelisty

      Jezus wysyła dziś innych uczniów na głoszenie dobrej nowiny ludziom, do których Jezus zamierza przyjść później (Łk 10, 1-9). Uczniowie dostają serię rad, poleceń, które mają im pomóc w zrealizowaniu misji, ale to, co mnie dziś uderzyło, że te polecenia są tylko środkiem do celu, a celem jest: mówienie ludziom Przybliżyło się do was Królestwo Boże! Myślę, że jest to również i nas cel jako chrześcijan - każdego dnia, w jakichkolwiek okolicznościach życia mamy ukazywać, że naprawdę przybliżyło się do nas Królestwo Boże. Co to jest Królestwo Boże? To królowanie Boga pośród nas i nad nami, innymi słowy to sam Bóg, który zamieszkał pośród swojego ludu jako Król i Pan i Zbawiciel. Mamy głosić, że Bóg jest pośród nas.

      Mamy głosić nie tylko słowami. Jeśli uczniowie dostali rady co do ubrania, jedzenia, zatrzymywania się, itd., to myślę, że one są i aktualne dla nas. W jakim znaczeniu? Mamy ludziom głosić, że przybliżyło się Królestwo Boże wszystkim, czym jesteśmy. Mamy więc głosić naszymi ustami - słowami, naszym wzrokiem, naszymi rękoma, mamy głosić całym naszym ciałem, naszym sposobem życia, pracowania, odpoczywania... dosłownie wszystkim. Całe nasze życie ma być nieustannym głoszeniem, że Bóg jest pośród nas! To nic innego jak nasz styl życia, który ma być prawdziwie i głęboko chrześcijański, niezależnie co robimy i gdzie jesteśmy (nie tylko w niedziele podczas eucharystii...). To nasze całe życie, które ma trwać w tej obecności Boga - Boga, który jest między nami. Więc najpierw sami uwierzmy, że przybliżyło się do nas Królestwo Boże, byśmy potem całymi sobą mogli to ludziom objawić i umocnić ich w ich wierze. I niech nic w naszym życiu nie będzie wyłączone z głoszenia tej dobrej nowiny, jak św. Łukasz posłużył się piórem i pergaminem, by głosić Królestwo, tak my możemy użyć wszystkiego - całego życia, by głosić Jezusa!


Środa, 17 października

      Mocne słowa kieruje dziś Jezus do swoich słuchaczy (Łk 11, 42-46). Z jednej strony możemy próbować się identyfikować z adresatami tych słów, ale nie wiem, czy to jest rzeczywiście nasza sytuacja, na pewno nie zawsze. Wydaje mi się, że te słowa bardziej trzeba by odczytywać w duchu możliwości, która może się zdarzyć w naszym życiu: gdybyśmy kiedyś postępowali jak owi faryzeusze i uczeni w Piśmie - to wtedy biada nam.

      Ale z drugiej strony, skoro jesteśmy uczniami Jezusa i mamy Go naśladować, rodzi się pytanie, czy możemy zachowywać się jak Jezus w tej sytuacji, tzn. oceniać, osądzać i wypowiadać na głos swój osąd dotyczący innych ludzi. Myślę, że możemy, ale pod warunkiem... Św. Paweł dzisiaj wskazuje, że kto osądza bliźniego to tak naprawdę sam siebie osądza (Rz 2, 1-11). Ale jaki to jest osąd? Miał on na myśli taki sąd, kiedy człowiek, chcąc ukryć swoje postępowanie i je usprawiedliwić, jakby przerzuca to na kogoś innego (tak czynili faryzeusze). Ten sam Paweł pisze, że należy brać przykład z Boga, który cierpliwie i wielkodusznie oczekuje aż człowiek, który czyni zło, się nawróci. Myślę, że w tym jest klucz - codziennie wypowiadamy wiele sądów, ocen i nie ma w tym nic złego o ile ten osąd jako swój fundament ma dobro drugiego człowieka, jest uczyniony z miłością i szacunkiem - kimkolwiek by był nasz bliźni. Potrzeba wiele miłości, też do siebie samego, by rzeczywiście w naszym osądzie drugiego ta miłość się objawiła. Potrzebujemy również badać siebie i swoje sumienie, byśmy przypadkiem nie osądzali innych tym samym, co w sobie chcielibyśmy ukryć. Bez miłosierdzia więc do siebie i do innych trudno jest mieć osąd i ocenę obiektywną i szukającą dobra.


Wtorek, 16 października

      Wybaczcie... dziś nie będzie wpisu... jestem zasmucony śmiercią o. Roberta Lorka SJ, mojego współbrata, wyświęconego razem ze mną w tym roku (on w Krakowie), który zmarł nagle wczoraj... był wiekiem młodszy ode mnie... Robercie, niech Pan Ci da, za Twoją pracowitość i wierność, wieniec chwały +


Poniedziałek, 15 października

      "Żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza" (Łk 11, 29-32). Można by zapytać, dlaczego? Wszak nasza wiara potrzebuje znaków, potrzebuje symboli, nie jest wiarą "w próżni", lecz używa tego, co ziemskie by dotrzeć do tego, co boskie. Ale czyż Jezus nie czynił znaków, cudów? Problem był taki, że Żydzi tak bardzo nie wierzyli Jezusowi, że Jezus mógłby dokonywać setki cudów codziennie a oni i tak żądaliby "znaku z nieba" na potwierdzenie tego, kim był. Odpowiedź Jezusa jest jasna - żaden inny znak, żaden inny cud nie będzie dany, jak tylko znak osobowy - On sam, Bóg Człowiek jest znakiem i największym znakiem będzie Jego śmierć a potem zmartwychwstanie. A przecież mało kto uważał wtedy śmierć Jezusa za jakikolwiek znak - chyba że znak hańby i porażki.

      Myślę, że warto się zastanowić nad naszymi "żądaniami znaków". Czy umiemy w codzienności dostrzegać te dowody miłości Boga do nas? Te drobiazgi, które tak często umykają nam, przelatują przez palce? Ba, czy umiemy dostrzec w osobach znaki Boże dla nas? I to w osobach, które może nigdy byśmy za takie nie uznali, których nie lubimy, od których uciekamy, itd.? Czy Bóg może do nas coś powiedzieć przez drugiego człowieka, a czasem przez człowieka słabego, grzesznego jak my, może przegranego po ludzku?


Niedziela, 14 października      XXVIII zwykła     Siódmy Dzień Papieski

      Trąd to taka choroba, która sprawia, że człowiek żyjąc jeszcze - jest jak umarły. Dlatego już od początku chrześcijaństwa trąd fizyczny był przekładany na język duchowy słowem - grzech. Grzech to taki trąd duszy. To nam może pomóc w utożsamieniu się z tymi trędowatymi z dzisiejszej ewangelii (Łk 17, 11-19). Ci trędowaci to ludzie, którzy błąkali się gdzieś na pograniczu Galilei i Samarii. Galilea była uznawana za krainę, która bynajmniej nie jest pobożna, wręcz uznawana za Galileę pogan, Samaria - jeszcze gorzej bo mieli swój własny kult - byli uznawani zawsze za pogan. Jednak to właśnie tam ci trędowaci spotykają Jezusa, który na ich prośbę, zdejmuje z nich trąd. Robi to, każąc im iść i pokazać się kapłanom. Nasze uzdrowienie i uwolnienie od grzechów również odbywa się przez kapłanów - Jezus chce, by potwierdzenie przebaczenia usłyszeć od człowieka, któremu On powierza ten urząd i w którym to człowieku Jezus potwierdza przebaczenie i okazane miłosierdzie. Ale to tylko jedna z części tej ewangelii.

      Myślę, że to, co najważniejsze dokonuje się potem. To powrót jednego z uzdrowionych do Jezusa, by Mu podziękować i uwielbić Boga za to, co otrzymał. Kiedy tak sobie myślę i rozważam ten tekst to dochodzę do jednego wniosku - większym grzechem jest brak wdzięczności aniżeli ten trąd, który mieli i z którego zostali uzdrowieni. Większym grzechem jest brak wdzięczności (ogólnie - w naszym życiu, czegokolwiek by ona nie dotyczyła) aniżeli nasze najskrytsze grzechy i nieczystości, które popełniamy. Wdzięczność bowiem uczy pokory, sprawia, że nie stajemy się "bogaczami" - potępianymi w Piśmie Św., którzy niczego i nikogo nie potrzebują (a zwłaszcza Boga), którzy uważają, że wszystko im się należy, więc po co dziękować. Wdzięczność uczy nas otwartości na przyjmowanie Bożych darów i otwiera nas na drugiego człowieka. Wdzięczność jest też tym miejscem, w którym oddajemy chwałę Bogu, uwielbiamy Go i to nie tylko za okazane nam miłosierdzie, choćby w sakramencie pojednania, ale w każdym momencie naszego życia. Uważam, że człowiek, który nie potrafi być wdzięczny - Bogu i drugiemu człowiekowi, jest duchowo umierający, zgorzkniały i żyje w marazmie, to człowiek, który powoli zabija w sobie życie Boże.

      Może więc ta dzisiejsza niedziela, która kończy tydzień miłosierdzia, która jest jednocześnie dniem papieskim powinna być dla nas czasem refleksji - nad miłosierdziem, które okazujemy, ale też nad tym, które otrzymujemy i - w związku z tym - nad naszą wdzięcznością za dary, którymi Bóg nas codziennie obdarza.


                                        archiwum