przemyślenia...
|
|
Sobota, 22 września
Oto siewca wyszedł siać (Łk 8, 4-15).
Siewca nie omija żadnego zakątka ziemi, wyrzuca swoje ziarno hojną ręką
wszędzie! Bóg nie omija nikogo z nas, posyłając do nas swoje Słowo!
Problem jest z ziemią, problem jest z glebą, którą my jesteśmy. Bo można
rzucać ziarno na drogę, ale przecież ta jest tak twarda, że ziarno nie
jest w stanie na niej zapuścić korzenie. Ciekawe... Siewca o tym wie, a
mimo to rzuca tam swoje ziarno.
To ziemia potrzebuje być przygotowana
na przyjęcie ziarna - ziarno jest zawsze gotowe wpaść do naszego życia i
zapuścić w nim korzenie. Ziemia potrzebuje wielu czynników, by być
gotowa. Potrzebuje być oczyszczona z kamieni i chwastów,
potrzebuje być spulchniona za pomocą ostrego narzędzia (pługa). Czy w
ten sposób przygotowujemy się na przyjecie Słowa? Czy myślimy bardziej,
że Ono przychodzi bez wysiłku z naszej strony? Przekładając to na język
duchowy - czy oczyszczamy naszą glebę serca poprzez częsty sakrament
pojednania, poprzez post (rozumiany bardzo szeroko, jako oczyszczanie
nas z tego wszystkiego, co nieuporządkowane, nie tylko jedzenie, ale
wzrok, słuch, nieuporządkowane pragnienia, itp.), poprzez ascezę
chrześcijańską, przed którą się bronimy tak często jak "diabeł przed
święconą wodą" - bojąc się wszelkiego wysiłku duchowego, poprzez jak
najczęstszą refleksję nad własnym życiem, zwaną w tradycji
chrześcijańskie "rachunkiem sumienia". Ta przypowieść mi pokazuje, że
Bóg jest zawsze gotowy się dawać, dawać swoje Słowo, dawać siebie samego
w obfitości... to my potrzebujemy zrobić wysiłek, podjąć trud
oczyszczania i przygotowania naszej gleby na przyjęcie Słowa. Być może
dlatego tak wielu z nas "wykłada" się na tym i ma pretensje do Boga, że
nie przychodzi, że nie daje się doświadczyć - czy my na to naprawdę
jesteśmy przygotowani?
Ale nie tylko to, gleba oprócz
oczyszczenia potrzebuje jeszcze wystawić się do Słońca i być gotowa na
przyjęcie orzeźwiającego deszczu (łaski), który spada na nią z góry.
Więc owszem - potrzebny jest osobisty wysiłek w oczyszczanie i
porządkowanie życia, ale też musi być otwartość na to, co przychodzi na
nas z góry (słońce, deszcz), bo tak naprawdę dzieło Siewcy w nas jest
wspólne - Jego i nasze zarazem!
Zapewniam, że kiedy gleba jest dobrze
przygotowana, co jest procesem i ze spokojem i cierpliwością należy w
nim trwać, to wtedy przychodzą owoce, które nie są tylko owocami
"skuteczności apostolskiej" czy życia miłością bliźniego na codzień
(choć to bardzo, bardzo ważne), lecz przede wszystkim owocem jest życie
zanurzone w Bogu, życie Jezusem Chrystusem na codzień, wszak On jest
Słowem, które Ojciec "zasiewa" w naszych sercach. Najważniejszym owocem
jest więc intymna relacja z Tym, który nas stworzył, zbawił i
nieustannie - w mocy Ducha Świętego - podtrzymuje nasze życie.
|
|
Piątek, 21 września św. Mateusza, apostoła i ewangelisty
Każdy
z nas jest powoływany i to nieustannie - do specjalnej służby Bogu. Bo
ta specjalna służba Boża czyż nie jest życiem prawdziwie
chrześcijańskim? Ten sam Mateusz w swojej ewangelii napisze, że jeśli
kochamy tylko tych, którzy nas kochają, cóż szczególnego czynimy? To
samo czynią i celnicy, którym i on sam był (Mt 9, 9-13). Jezus powołał
Mateusza z komory celnej (można by to słowo zamienić i powiedzieć, że z
"grzechu" - celnik to po prostu grzesznik dla Żydów), i nas również
powołuje każdego dnia z naszego grzechu do życia w Jego wolności i Jego
miłości. Nie przyszedł powołać sprawiedliwych, ale grzeszników - czyli
jest nam bliski a najbardziej bliski jest wtedy, kiedy upadamy i wzywamy
Jego miłosierdzia. Bo nie ci, którzy składają ofiary są większymi
chrześcijanami, lecz ci, którzy okazują miłosierdzie. Myślę, że przy
okazji tego święta warto porozważać na temat naszego powołania - nie
jakiegoś specjalnego, lecz tego codziennego głosu, zapraszającego do
zmiany życia. Warto pomyśleć też nad tym, jaką daję odpowiedź na ten
głos - moimi codziennymi wyborami; ilu grzeszników i celników
"zapraszam" na ucztę do mnie okazując im miłosierdzie, by stać się
podobnym do tego, który sam mnie zaprasza na swoją ucztę i okazuje mi
niekończące się miłosierdzie.
|
|
Czwartek, 20 września
Z
dzisiejszej Ewangelii (Łk 7, 36-50) można by wiele wątków dotknąć i im
się przyjrzeć, myślę, że choćby wątek przebaczenia jest tu bardzo ważny.
Ale chciałbym się podzielić inną refleksją, która jest trochę na innym
poziomie. Otóż w tym tekście mamy dwie osoby i Jezusa, dwie osoby, które
mają do Niego całkowicie różne relacje. Postawa faryzeusza jest,
powiedzielibyśmy, chłodna, zdystansowana, dużo kalkuluje, myśli sobie na
temat swojego gościa, trzyma dystans, nie ujawnia swoich uczuć i
pragnień i swojego stanowiska wobec Nauczyciela. I mamy drugą osobę,
kobietę, która wchodzi bez zaproszenia, która nikim innym się nie
zajmuje tylko Jezusem. Kobieta ta w sposób otwarty wyraża swoje uczucia
i wdzięczność wobec Pana, nie boi się tych, którzy tam są, zupełnie nie
myśli wtedy o sobie, o swojej reputacji, o tym, co sobie o niej
pomyślą... Jej relacja wobec Jezusa jest otwarta, szczera i pełna
miłości. Myślę, że my również potrzebujemy często rewidować naszą
postawę wobec Pana, za którym przecież idziemy (albo przynajmniej chcemy
iść), który jest Kimś najważniejszym w naszym życiu, któremu tak wiele
zawdzięczamy (choćby, jak tak kobieta, przebaczenie grzechów, ale
zapewniam wszystkich, że dużo, dużo więcej...).
Jeszcze jeden wątek jest tutaj interesujący, otóż ta, która uznawana
była przez wszystkich za grzesznicę (w znaczeniu publiczną, jawną),
która w związku z tym była nieczysta - zbliża się maksymalnie do Jezusa,
aż Go dotyka, całuje, ociera mu nogi. Z kolei ten, który uchodził za
wzorowego izraelitę, człowieka "czystego", oddanego modlitwie i
zgłębianiu Pism - ma do Jezusa dystans i rezerwę. Chciałbym przez to
powiedzieć tylko jedną rzecz - że choćbyśmy nie wiadomo jakimi
grzesznikami się czuli i jak daleko odeszli od Pana - bierzmy przykład z
tej kobiety i nie bójmy się przychodzić do Jezusa i się Go dotykać. Nie
budujmy murów, dystansu i rezerwy wobec naszego Pana, szczególnie wtedy,
kiedy upadamy i gdy czujemy się niegodni - właśnie wtedy powinniśmy
jeszcze bardziej się do Niego zbliżyć, bo przecież co nas uzdrowi
bardziej - ucieczka od Niego? Oddalanie się i dystans? Czyż nie uzdrowi
nas raczej Jego przebaczająca obecność?
|
|
Środa, 19 września
Jezus
porównuje dzisiaj swoje pokolenie do rozkapryszonych dzieci, które tak
naprawdę nie wiedzą czego chcą, ale jedno, czego chcą jest pewne - nie
chcą żadnej zmiany swojego życia, nie chcą żadnego nawrócenia (Łk 7,
31-35). Bowiem przyszedł Jan Chrzciciel, ze swoim stylem nauczania i
życia, a oni go nie przyjęli, nazwali go opętanym przez złego ducha.
Przyszedł Jezus, którego styl życia i nauczania był całkowicie odmienny
- został nazwany przyjacielem grzeszników, celników, żarłokiem i
pijakiem - kimś, z kim nie warto się zadawać. Może czasem warto siebie
zapytać, ile w nas jest z takich rozkapryszonych dzieci, które nie
wiedzą dokładnie czego chcą, nie mają specjalnego planu na życie, ale
jedno jest pewne - nie chcemy żadnych zmian, nawracania się, przemiany
życia. Albo ile razy mamy własną koncepcję życia, szczególnie tego
duchowego - taką koncepcje, która nie wprowadza żadnych zmian, chce mieć
raczej wszystko pod kontrolą, chce panować. Iluż ludzi ma patrzenie na
rzeczywistość, np.: Bóg tak, Kościół nie; albo: szanuje Boga i religię,
ale nie mi Kościół do łóżka nie wchodzi - moralność to moja prywatna
sprawa. Ileż to razy próbujemy traktować Boga jako Kogoś, kto powinien
spełniać nasze pragnienia - dobre i szczytne nawet, ale bez patrzenia na
to, czy traktuję relację z Bogiem poważnie, czy coś daję Bogu z siebie
(najczęściej będzie się to przejawiać w miłości i miłosierdziu względem
bliźniego, ale nie tylko), czy ta relacja z Nim jest relacją
wzajemności, czy też tylko Bóg ma się naginać do mnie, a moje życie to
moja sprawa...? Przemyślenie tych sprawa i innych, które możemy odkryć
sami bardzo pomoże nam w życiu autentycznie przed sobą i Bogiem i
zazwyczaj prowadzi do autentycznego nawrócenia i przemiany życia.
|
|
Wtorek, 18 września św. Stanisława Kostki,
jezuity, patrona Polski
Św.
Stanisław był bardzo młody, kiedy umarł, miał dopiero 18 lat, ale
umierał w opinii świętości i dojrzałości ponad swój wiek. O tym mówią
dzisiejsze czytania, szczególnie z księgi Mądrości (Mdr 4, 7-15) oraz
Ewangelia (Łk 2, 41-52). Mądrości bowiem nie mierzy się tym, co, kto i
ile wie, lecz w Biblii mądrość określa się poprzez relację do Boga i
poprzez życie wśród braci. Człowiek mądry to ten, który uznaje Boga
(głupim jest nazwany człowiek, który sam dla siebie staje się bogiem).
Uznanie Boga zaś w konsekwencji prowadzi do życia dobrego, moralnego,
uporządkowanego, gdzie człowiek zważa na bliźniego i jego potrzeby,
ochrania szczególnie biednych i krzywdzonych (wdowy i sieroty - jak
powtarza często Pismo Św.), jest kimś, kto sumiennie i uczciwie wypełnia
swoje życie, swoje obowiązki. Człowiek mądry to ktoś, kto rozeznaje, to
znaczy umie rozpoznać natchnienia dobrego ducha, umie też rozpoznać
podszepty złego i wybiera zawsze to pierwsze - idzie za dobrem (a więc
nie żyje chwilą, nie kieruje się emocjami, szczególnie w ważnych
wyborach życiowych, nie biega za kaprysami i zachciankami, lecz szuka
tego, co lepsze, co wartościowsze). Według różnych świadków, takim
człowiekiem był właśnie Stanisław Kostka, który umiera jako młodzieniec,
lecz przed Bogiem staje jako mądry i dojrzały człowiek. Jest zawsze
aktualnym patronem dla naszego życia i czytając o nim, możemy się uczyć
życia mądrego, jakie on prowadził.
|
|
Poniedziałek, 17 września
Setnik
w sposób niezwykły wyznaje dzisiaj wiarę - wiarę w Słowo Jezusa.
Najpierw korzysta z pośrednictwa starszyzny Izraela, by prosić Jezusa o
uzdrowienie cenionego sługi, potem zaś, gdy Jezus jest już blisko jego
domu, wysyła przyjaciół, którzy wypowiadają piękne słowa, które potem
Kościół przejmie w swojej liturgii: Panie, nie jestem godzien, abyś
wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo a mój sługa odzyska
zdrowie. Wierzę Panie, że Twoje słowo ma moc, że nie musisz być
"fizycznie" obecny, to nie są czary.
Dla
mnie jest to pasjonujące, że wiara idzie w parze ze słowem. Myślę więc,
że oprócz pytania siebie o naszą wiarę, trzeba też pytać siebie o słowo,
tzn. czy wierzę w moc Słowa Boga (choćby tego zawartego w Piśmie Św.),
ale też czy wierzę, że moje własne słowo ma moc. Każde słowo. A to
oznacza, że jesteśmy odpowiedzialni za to, co mówimy, ile mówimy i w
jaki sposób to czynimy.
Można
by się też zapytać o czyn, o uzdrowienie, którego Jezus dokonuje, bo
przecież wiemy, że wiara bez uczynków jest martwa. Jeżeli słowo, w
pierwszym rzędzie, idzie w parze z wiarą, to czyny, znaki są
potwierdzeniem wiary. Nasza wiara, którą wyznajemy choćby podczas
niedzielnej Eucharystii martwą by była, gdyby po wyjściu z kościoła nie
przemieniała się w znaki bożej miłości wobec napotkanych ludzi,
szczególnie tych, z którymi żyjemy. Same słowa nie wystarczą, potrzebują
być potwierdzone czynami miłości, miłosierdzia, życzliwości, dobra,
oddania i służby.
|
|
|
|