przemyślenia...
|
|
Sobota, 24 marca
Dzisiejsza liturgia, szczególnie ewangelia, pomagają nam pogłębić temat,
o którym była mowa wczoraj - poznania Jezusa. Stajemy wobec sprawy
kuriozalnej, przedziwnej wręcz - przywódcy ludu chcą zatrzymać Jezusa i
Go oskarżyć, ale jedynym powodem tego, wg dzisiejszej ewangelii, byłoby
to, że... jest z Galilei, a przecież stamtąd nie pochodzi żaden prorok.
Myślę, że w tym miejscu musi się zrodzić w nas pytanie: w jaki sposób ja
osobiście znam Jezusa? Na podstawie czego mogę powiedzieć, że Go znam?
Od razu chcę powiedzieć, że uczestniczenie co niedziela w Eucharystii to
zdecydowanie za mało, posyłanie dzieci na katechezę to też za mało,
czytanie prasy katolickiej to też za mało, nawet spełnianie dobrych
uczynków to ciągle za mało by powiedzieć, że naprawdę znam Jezusa. Do
tego, by powiedzieć, że znam Jezusa, potrzeba mieć doświadczenie Jego
słów i czynów - doświadczenie w moim osobistym życiu. Potrzeba mieć
osobistą, intymną relację z Jezusem Chrystusem, bo jak czytamy dzisiaj,
Ci, którzy słuchali Jezusa mówili "ten jest Mesjaszem". Rozpoznawali
Jezusa (to, kim jest) po tym, co mówił, jak mówił, jak działał i co
czynił. Ale nie wystarczy też widzieć, że Bóg działa w czyimś życiu
(wielu, którzy widzieli cuda Jezusa ostatecznie Go porzuciło i nie
uwierzyło w Niego). Potrzeba usłyszeć słowa Boga we własnym sercu i
własnym życiu oraz zobaczyć Jego dzieła, które na wskroś przenikają moją
własną egzystencję, które aż do szpiku kości dotykają mojej
codzienności. Bez takiego poznania Jezusa, osobistego, intymnego,
słuchając każdego dnia Jego słowa, pozwalając Mu działać w moim życiu i
odpowiadając Mu na Jego miłość poprzez moją czynną miłość nawet
argumenty racjonalne nie przemówią do mnie ("Czy Prawo nasze potępia
człowieka, zanim go wpierw przesłucha i zbada, co czyni?").
Wobec
tego, co dzisiaj widzimy w świecie sprawa ta wydaje się nie być błahą.
Bo musimy sobie postawić pytanie również na podstawie czego oceniam
innych ludzi? (czy tylko na podst. tego z jakiej partii pochodzą, z
którego ugrupowania czy której frakcji religijnej), na podstawie czego
również osądzam siebie i co oznacza tak naprawdę to, że mówię, iż "znam
siebie". Czy to jest prawda? Czy tylko próba ucieczki od niewygodnych
pytań lub ukrycia w sercu czegoś, czego nie chcę teraz dotykać? No i bez
wątpienia trzeba sobie zadać pytanie o obraz Boga - jakiego Boga znam?
Kim On dla mnie jest? Skąd czerpię "wiedzę" o Nim?
Być
może odpowiedź na te pytania nic nam nie przyniesie... a może
przeciwnie, staniemy się ostrożniejsi w szafowaniu wyroków, sądów i
opinii, które za podstawę mają to, "skąd ktoś pochodzi", i może zamiast
wydać pochopny wyrok, pochylę pokornie głowę i zamilknę, myśląc sobie,
że tak mało znam siebie, by osądzić siebie zgodnie z prawdą, więc kim
jestem ja, by jak z karabinu, szybko i bez refleksji zwołać sąd, wydać
wyrok i natychmiast go wykonać na moim bliźnim, kimkolwiek by był.
Dzisiejsza ewangelia porusza mnie bardzo w jednym punkcie - skoro chcą
skazać Jezusa także za to, że pochodzi z Galilei, zaczynam odczuwać
coraz bardziej co oznacza, że tak naprawdę Jezus umarł za moje grzechy,
za moje osobiste życie w nieprawdzie i zakłamaniu, za życie "w śmierci"
- bym ja mógł naprawdę żyć (tzn. że te wszystkie ich oskarżenia były
tylko pretekstem...).
Panie,
daj mi poznać siebie, daj mi poznać Ciebie - bo poznanie Ciebie jest
łaską!
|
|
Piątek, 23 marca
Temat
przewodni jaki odkrywam w dzisiejszej liturgii to poznanie Jezusa. Żydzi
mówią do Jezusa, że wiedzą kim On jest i skąd pochodzi (J 7, 1-2. 10.
25-30), co ciekawe, Jezus nie zaprzecza, jednak czy jest to ta sama
wiedza, jaką ma sam Jezus? Myślę, że trzeba rozróżnić poznanie i
poznanie, że w tym wypadku mamy do czynienia z dwoma jego rodzajami. Co
innego jest poznać tylko z zewnątrz, widzieć kogoś, wiedzieć skąd
pochodzi i jaka jest jego rodzina, a co innego jest poznać kogoś przez
doświadczenie, przez bycie z kimś długi czas, życie wspólne - i nie
chodzi tylko o wspólne przebywanie (można mieszkać pod jednym dachem 50
lat i być sobie obcym), ale o prawdziwą relację, opartą na dialogu,
współpracy, współodczuwaniu z drugim, zaufaniu i powierzeniu swojego
życia drugiemu. Żydzi znali Jezusa tylko na pierwszy sposób. Stąd nie
rozumieli Jego relacji z Bogiem jako Ojcem, nie rozumieli Jego słów i
czynów (byli jakby "konsumentami" tychże słów i czynów, szczególnie, gdy
było to dla nich użyteczne). Mało tego, także po jego czynach nie
rozpoznali Go (mogli nie rozumieć, jednak rozpoznać mogli). Ta sama
bowiem ewangelia w wierszu następnym mówi o tych, którzy uwierzyli w
Jezusa, że stało się to właśnie po uświadomieniu sobie, że nikt nigdy
nie dokonał tylu znaków i to znaków nie byle jakich. Jednak większość z
nich nie była w stanie przebić się przez swoje uwarunkowania i
uprzedzenia - przez swój obraz Boga, świata, Prawa, zbawienia,
Mesjasza... Stworzyli sobie pewną wizję, poza którą Jezus wykraczał -
więc Go nie rozpoznali (poznanie samo w sobie zawiera już wiarę, więc
chodzi mi nie tylko o samo poznanie intelektualne, ale wszystko, co
związane jest z wiarą - poznanie intelektualne, przylgnięcie sercem i
uczuciami, zaufanie osobie, itd...).
W
podobnym tonie wypowiada się pierwsze czytanie (Mdr 2, 1a. 12-22).
Człowiek nie rozpoznany jest niewygodny, bo stawia trudne pytania i
zarzuty, na które nie ma się ochoty odpowiadać. Na dodatek ten ktoś się
chełpi (i tekst znamiennie podkreśla to słowo dwa razy) Bogiem jako
Ojcem i tym, że zna Boga. Kiedy się więc nie rozpozna takiej osoby, lub
też zna się ją z zewnątrz, to jedyny sposób, by sprawdzić, kim jest,
jest wypróbować go, co autor natchniony opisuje jako wydanie na śmierć.
Czy Bóg go wybawi? Czy uwolni go z ich ręki? To będzie niezawodny znak
tego, kim on tak naprawdę jest. Bez wątpienia jest to tekst mesjański i
wszystko, co w nim się znajduje, wypełniło się w Jezusie. Ocena
działania tych osób jest jednoznaczna - własna złość ich zaślepiła i nie
pojęli Bożych tajemnic, mówiąc słowami Jezusa - nie rozpoznali czasu
swego nawiedzenia.
Skoro
te słowa są skierowane do nas tu i teraz żyjących, to duchowość, która
dla nas płynie jest ważna - aby rozpoznać Boga przychodzącego (i ludzi
bożych, których On kieruje do nas) nie można stać z zewnątrz i się
wszystkiemu przyglądać. Potrzeba zaangażować życie, wejść w osobistą i
intymną relację z Nim (modlitwa, sakramenty, wspólnota, Kościół, czyny
pełne miłości, życzliwość, otwarcie...) a także potrzebne jest
rozeznawanie jako również poszukiwanie Bożej obecności w życiu
codziennym, szukanie Jego znaków, które domagają się nie tylko
rozpoznania, rozeznania, ale także przyjęcia w wolności i odpowiedzenia
na nie. Czy będzie to odpowiedź "wypróbowywania" Boga (jak w pierwszym
czytaniu) czy będzie to radosne i wolne przylgnięcie do Boga, w pełni
zaufania i wiary - zależy od każdego z nas.
|
|
Czwartek, 22 marca
Oba
dzisiejsze czytania (Wj 32, 7-14 oraz J 5, 31-47) mówią zasadniczo o
jednej rzeczywistości - Bożej obietnicy i jej wypełnieniu. W pierwszym
czytamy o znanej historii sprzeniewierzenia się ludu wybranego, krótko
po wyjściu z niewoli egipskiej. Trzeba zauważyć, tytułem wyjaśnienia, że
Izrael nie czyni sobie tutaj bożka, jak się powszechnie uważa. Bożek
byłby bowiem jakimś innym "bogiem", tymczasem tekst mówi, że zrobili
sobie wyobrażenie Boga, "który ich wyprowadził z niewoli egipskiej"
(tzn. nie sprzeniewierzyli się pierwszemu przykazaniu, które mówi o
obcych bogach, tylko drugiemu, które mówi o zakazie czynienia podobizn
Boga i oddawania im pokłonu - ale Boga prawdziwego). Mojżesz wstawiając
się za ludem, którego Bóg chciał wytracić za to przewinienie, odwołuje
się do obietnic Boga i na nich opiera swoją ufność, wierząc, że Pan
jednak nie wygubi swojego ludu, który potężnymi czynami uwolnił z
niewoli. Dla naszej duchowości jest to wskazanie, by bardziej opierać
ufność na bożych obietnicach i na bożych dziełach, których dla nas
dokonuje, aniżeli na własnej dobroci czy pobożności (które czasem,
niestety, są adorowanie "boga", którego sami sobie sklecimy). W
ewangelii Jezus jeszcze dobitniej potwierdza to, że Bóg działa aż do tej
pory - wcześniej działał przez Mojżesza, swego sługę - teraz działa
przez Niego, swojego jedynego Syna, którego posłał na świat po to
właśnie, aby się światu objawić i go uwolnić z niewoli grzechu i
śmierci. W Jezusie jest więc spełnienie wszystkich bożych obietnic, w
Nim jest spełnienie także tego, czego dokonywał Mojżesz. Zarzuty, jakie
Jezus stawia nie tylko sobie współczesnym są mocne - badamy Pisma,
szukamy prawdy, szukamy Boga, ale brakuje nam często wiary w Tego,
którego Bóg posłał na świat. I nie chodzi tu o wiarę w Jezusa, bo w to
wierzą prawdopodobnie wszyscy chrześcijanie, ale wiarę Jezusowi,
która jest czymś mocno osobistym, intymnym wręcz. Uważam, że najcięższym
z zarzutów jest, że "nie macie w sobie miłości Boga". Co oznacza mieć
miłość Boga? To pełnić czyny takie, jakich dokonywał Bóg. I nie chodzi
tu o żaden z tych spektakularnych cudów, ale o czyny Jezusa, czyli
pełnienie woli Ojca w codzienności. Żydzi mieli problem, bo korzystali
wprawdzie z dobrodziejstw, jakie Jezus czynił dla nich (rozmnożenie
chleba, uzdrowienia, itd.), jednak nie prowadziło ich to do wiary
Jezusowi, do zaufania Mu całkowicie. Kiedy my także na nasze życie
spojrzymy jak na splot mniej lub bardziej przypadkowych wydarzeń,. grozi
nam, że nasza wiara stanie się pustym rytuałem i czczeniem ulepionego
własnymi rękami "boga", a przestanie być wiarą żywą w Tego, który
wyprowadził nas i wyprowadza każdego dnia z niewoli, który nas żywi,
uzdrawia i ma aktywny wpływ na nasze codzienne życie...
|
|
Środa, 21 marca
Jak
dla mnie dzisiejszy tekst ewangelii (J 5, 17-30) mówi o naśladowaniu
Chrystusa. Jezus bowiem ukazuje, że to, co On czyni, czyni dlatego, że
zobaczył działającego Ojca. Pokazuje On też nasze ludzkie stosunki -
dziecko czyni to, co widzi u swoich rodziców. Cały kryzys szkolnictwa,
jaki obserwujemy i w którym wielu ludzi uczestniczy (rodzice,
nauczyciele, itd...) tak naprawdę ma swoje źródło tam - w rodzinie.
Dzieci, dla których autorytetem są rodzice, naśladują ich nieomal we
wszystkim. Jeśli więc rodzice się niczym nie przejmują specjalnie
(włącznie z wychowaniem swoich dzieci), to ich dzieci również się
specjalnie niczym przejmować nie będą (szkoła i nauczyciele przestają
mieć autorytet, skoro nie mają go rodzice). Jezus ukazuje nam dzisiaj
Ojca, który kocha i działa i wydaje się, że te dwie rzeczy - gdyby
chcieć zrobić podsumowanie - wystarczą dla życia głęboko
chrześcijańskiego - naśladować Chrystusa, czyli kochać i działać. Bo
naśladować Chrystusa to nic innego jak przylgnąć do Niego całym,
absolutnie całym życiem, a to przylgnięcie zawiera się właśnie w miłości
i działaniu, które z tej miłości wypływa. Co ciekawe, Jezus ukazuje się
tutaj jako całkowicie zjednoczony z Ojcem, pokazuje relacje, jakie
występują w Bogu (w Trójcy), więc chrześcijanin, który jest doskonale
zjednoczony z Chrystusem, jest także zjednoczony z Ojcem i nigdy nie
można tego rozdzielać. Nawet kiedy modlimy się tylko do Chrystusa czy
tylko do Ducha Św. czy tylko do Ojca (ponieważ rozróżniamy osoby ale ich
nie rozdzielamy od siebie), to musimy pamiętać, że w naszej modlitwie
zawsze jest obecny cały Bóg w
Trójcy Św. Żyjąc w Chrystusie, żyjemy w Bogu Ojcu i w Duchu św.
jednocześnie.
|
|
Wtorek, 20 marca
Człowiek, który od 38 lat cierpiał na swoją chorobę (J 5, 1-3a. 5-16).
Od ilu lat ja cierpię na swoją "chorobę"? I co to jest za choroba? Może
jestem ślepy na rzeczywistość i świata poza sobą nie widzę, może jestem
chromy i nie potrafię chodzić o własnych nogach i albo siedzę, albo
potrzebuję innych, bym mógł zrobić jakikolwiek ruch, może jestem
paralitykiem, który jest "powykręcany", nie może nic zrobić, nie może
pracować, może nawet kiepsko się wypowiada, zalękniony, zamknięty w
sobie, zdany na siebie samego... "nie mam człowieka"... czyż to nie
krzyk samotności posuniętej aż do granic? I to mimo tego, że człowiek ów
znajduje się wokół innych, jemu podobnych? Jak to jest ze mną? Kim ja
jestem? Czy potrafię, w ciągu tego Wielkiego Postu rozpoznać w sobie
choroby, które noszę, które najczęściej mają swój początek "w głowie",
czyli w naszej mentalności, myśleniu, wyobraźni, sercu... choroby, które
nie pozwalają mi patrzeć na rzeczywistość w sposób wolny, dobry,
zaangażowany i radosny... choroby, które blokują mnie w samym sobie,
zamykają na innych, choroby, które są na tyle mocne, że mimo, iż siedzę
w pobliżu wody żywej (co to może być dla mnie... Kościół? sakramenty?
przyjaciele? sam Bóg?...) to nie jestem w stanie się do niej zbliżyć, by
zaczerpnąć, by odzyskać zdrowie, władzę "w kończynach" - władzę mojej
duszy, władzę mojej woli i wolności...
Sam
Jezus przychodzi, uzdrawia i pozwala wziąć swoje łoże ze sobą (pozwala
wziąć moją rzeczywistość, taka jaka jest, teraz nie ona mnie nosi, ale
ja ją noszę, ja jestem panem mojego życia i mojej rzeczywistości). On
uzdrawia, On przemienia, On sam staje się wodą żywą, niewyczerpanym
źródłem w moim sercu... pytanie jest, czy pozwolę Mu na to, czy nie
przestraszę się odpowiedzialności za swoje życie, czy świadomość
słabości i chorób nie przygniecie, czy bardziej na nich się nie
skoncentruje a nie na Tym, który chce mnie uzdrowić... Panie, daj mi
świadomość mnie samego, tego kim jestem i czego pragnę... ale daj mi też
wody żywej, którą Ty jesteś, daj mi zdrowie, daj mi moc ducha do
powstania i wzięcia mego życia w moje ręce... Tylko Ty Jezu jesteś moim
jedynym Panem, Zbawiciele i uzdrowicielem, poza Tobą "nie mam
człowieka", który by miał moc dokonać tego, czego Ty dokonujesz w moim
życiu!
|
|
Poniedziałek, 19 marca Uroczystość św. Józefa,
Oblubieńca NMP
Kościół daje nam dzisiaj dość
obfity wybór Słowa Bożego, które ma nam przybliżyć w jakiś sposób i
pobudzić do refleksji nad dość tajemniczą i mocno ukrytą w Piśmie
Świętym postacią św. Józefa. z tego wybrałem na osobistą modlitwę i
refleksję jedną z ewangelii, która zawsze mocno mnie poruszała a propos
św. Józefa - mianowicie Anioł ukazujący się Józefowi (Mt 1, 16. 18-21.
24a).
W
Kościele wschodnim jest takie piękne zdanie, które mówi, że Syn Boży
został przed wiekami zrodzony przez Ojca bez udziały matki, a w czasie
został zrodzony z matki, bez udziału ojca (ziemskiego). Kiedy jednak
zagłębimy się w wybraną przeze mnie ewangelię, to możemy dostrzec, że
Bóg w jakiś sposób poradził sobie z tym, co w życiu ziemskim jest
nieodzowne (zrodzenie z ojca i matki). Wybiera Józefa na ojca Jezusa,
owszem, w pewien sposób przybranego, jednak nie można mu odmówić tego
zaszczytnego i głębokiego określenia - ojciec. Jest bez wątpienia osobą
nieprzeciętną, dowiadując się o stanie błogosławionym swojej dopiero co
poślubionej małżonki, wiedząc, że nie jest "sprawcą" tego jej stanu, bez
dociekania co i jak się wydarzyło, jakby wierząc do końca w niewinność
Maryi, postanawia wziąć całą winę na siebie poprzez potajemne oddalenie
Jej. W tym osobiście upatruję jego prawość, posuniętą aż do granic
doskonałości.
Ojcostwo Józefa wypływa z tego, co mówi do niego Anioł we śnie: nie bój
się wziąć swojej małżonki do siebie... porodzi syna.... nadasz mu imię
Jezus. Nadanie imienia to w pewien sposób akt "władzy" nad dzieckiem,
jaką posiadał niewątpliwie ojciec (aż do ukończenia przez syna 12-13
lat). Józef jest więc ojcem Jezusa, ojcostwo to otrzymał jako dar od
Boga. I w tym kontekście św. Józef może być przewodnikiem dla ojców -
wszystkich, także tych, którzy posiadają "potomstwo" tylko w sensie
duchowym (zakonnicy, księża). Trzeba powiedzieć, że bycie ojcem dzisiaj
jest bardzo trudne i wielu jest takich (także ojców duchowych), którzy
nie potrafią podołać tej odpowiedzialności. św. Józef pokazuje, że dla
niego również nie było to łatwe, że chciał swoją dopiero co poślubioną
małżonkę, bo zwyczajnie po ludzku nie rozumiał. A czy zwyczajny
mężczyzna rozumie co dzieje się w organizmie jego żony, kiedy poczęło
się dziecko i wzrasta pod jej sercem? Czy wie, co wtedy czuje, czego
doświadcza, z czym się zmaga? A czy mężczyzna rozumie powołanie do
zakonu czy życia kapłańskiego tak od razu jasno i klarownie? Czy rozumie
swoje powołanie do dawania życia i posiadania "potomstwa" ale w
znaczeniu duchowym? - żeby dać tylko proste przykłady, co prawda z
trochę innego poziomu trudności niż miał Józef, jednak obrazujące to, że
mężczyzna ma prawo nie rozumieć, ma prawo, dostrzegając tajemnice, lękać
się. To w niczym go nie umniejsza. Ale to nie wszystko... bo otwartość
człowieka na głos Boga sprawia, że tenże Bóg ma szanse "wytłumaczyć
się", co tak naprawdę oznaczało dla Józefa i oznacza dla nas dziś -
przekazanie człowiekowi odpowiedzialności za swoje ojcostwo, a więc za
drugiego człowieka. Bo człowiek ojcem się nie rodzi, ale staje się przez
to, że bierze odpowiedzialność za drugiego (kimkolwiek by nie był:
własnym dzieckiem rodzonym, czy osobą spotkaną w życiu, jak w przypadku
ojcostwa duchowego)... i Józef podejmuje dzieło, które Bóg mu ofiarował,
to znaczy, że nie ma takich trudności i w naszym życiu, by nie można
było podjąć odpowiedzialności za drugiego, szczególnie w tym pięknym
akcie stawania się ojcem...
|
|
Niedziela, 18 marca IV Wielkiego Postu
Laetare - Radujcie się
Dzisiejsza
liturgia jest przebogata. Jesteśmy na półmetku Wielkiego Postu i Kościół
każe nam się cieszyć z tego, że zbliża się nasze odkupienie. Ta radość
jest wyrażona także w liturgii słowa.
Tematem przewodnim dwóch pierwszych czytań jest słowo: nowość. Oto naród
wybrany obchodzi pierwszą Paschę w ziemi obiecanej, czyli wspominają
cudowne uwolnienie z Egiptu, którego dokonał dla nich Bóg (Joz 5, 9a.
10-12). Nowa jest ziemia, do której weszli, Pascha w pewien sposób
również nowa - bowiem przestają być ludem koczowniczym, nowe są pokarmy,
które spożywają (kończy się manna). Bóg wprowadzając ich do ziemi
obiecanej jakby stwarza ich na nowo, daje im nowe życie, zupełnie inne
od poprzedniego. Zmienia całkowicie ich egzystencję, czyni to poprzez
zmianę sytuacji zewnętrznej - z niewolników czyni ludzi wolnych, z
wygnańców i nomadów czyni osiadły naród, dając im to, co obiecał: Prawo,
ziemię na własność i przywódcę. Daje im życie i daje wolność. Czy
jesteśmy w stanie zobaczyć, że także w naszym życiu Bóg czyni to samo,
że uwalnia nas także poprzez wydarzenia zewnętrzne, poprzez aktywny
udział w historii naszego życia? Czy pozwalamy Mu na to?
W
drugim czytaniu schodzimy na głębszy (lub jak kto woli wchodzimy na
wyższy) poziom rozumienia tajemnicy naszego odkupienia. Święty Paweł
ukazuje nam, na czym polega bycie nowym stworzeniem, nowym człowiekiem
(2 Kor 5, 17-21). Tajemnica ta złożona została w Chrystusie i w Nim
zostaliśmy pojednani z Ojcem. O ile w Starym Przymierzu mówiło się o
uwolnieniu całego ludu z niewoli zewnętrznej, to w Nowym Przymierzu to
uwolnienie czyli zbawienie jest osobiste i dotyka każdego człowieka
indywidualnie (aczkolwiek we wspólnocie wierzących). Do pojednania z
Bogiem wezwany jest więc każdy, bez wyjątku. To jest nowość Dobrej
Nowiny głoszonej przez Jezusa Chrystusa - w Nim jest nasze zbawienie,
odpuszczenie win, uwolnienie z niewoli grzechu i śmierci. W Nim stajemy
się nowym Człowiekiem - każdy z nas. Nowość, mówiąc najkrócej, zawiera
się w jednym - Jezusie Chrystusie.
Punkt
kulminacyjny dzisiejszej liturgii słowa - ewangelia (Łk 15, 1-3. 11-32).
Widzimy teraz na czym polega nowość, którą głosi Jezus: Bóg okazuje nam
swoje miłosierdzie, niezależnie od tego jak daleko byśmy nie byli od
domu Ojca. Z jednej strony Ojciec pozwala nam się oddalać od domu,
aczkolwiek wie doskonale, że wtedy jakby "wracamy do Egiptu", czyli
wracamy do niewoli grzechu i narażamy się na śmierć. Z drugiej strony
zaprasza również do domu tych, którzy są blisko, którzy wręcz pracują na
polu Ojca. Wszyscy są jego córkami i synami, gdziekolwiek by się nie
znajdował, i jak bardzo podłe byłoby to miejsce. Miłosierdzie Ojca jest
wszechogarniające i wszystkich, absolutnie wszystkich zaprasza do domu,
zaprasza do środka. W tekście słyszymy, że młodszy syn, po refleksji,
zastanowieniu się wraca do Ojca i przyjmuje zaproszenie do wejścia na
ucztę. Starszy syn nie jest jeszcze gotowy, potrzebuje zrozumieć na czym
polega miłosierdzie, które Ojciec okazał jego młodszemu bratu.
Radujcie się, cieszcie się... bo wasze odkupienie jest już blisko.
Blisko jest wasze wejście do ziemi obiecanej, już niedługo będziecie
spożywać z jej obfitych plonów. Pojednajcie się więc z Ojcem przez
Jezusa Chrystusa, abyśmy mogli stać się nowym stworzeniem,
przebóstwionym. I może nie ma się co dzisiaj pytać, jak daleko jestem na
tej drodze i ile mi brakuje... pytać się trzeba o pragnienia... czy jest
we mnie żywe pragnienie bycia nowym człowiekiem, w którym wiara w Jezusa
Chrystusa jest czymś absolutnie najważniejszym i pierwszym? Czy jest we
mnie pragnienie mojej własnej ziemi obiecanej (pomyśleć, co by to miało
być w moim konkretnym życiu)? Wreszcie, czy chcę stawać się człowiekiem
miłosierdzia, na wzór Ojca, który przyjmuje wszystkich, traktuje
wszystkich jak córki i synów i jedynym Jego pragnieniem jest mieć
wszystkich w swoim domu?
Rzeczywistość przerosła opowiedzianą przez Jezusa przypowieść. Bóg nie
pozostał w swoim domu, oczekując na powrót swoich synów, lecz sam
wyszedł na poszukiwanie tych, którzy się zagubili - w osobie Jezusa
Chrystusa szuka i ocala to, co zginęło... czyni to aż po dziś dzień. To
jest nowość, to jest nasza radość i nasza nadzieja - to jest Dobra
Nowina czyli Ewangelia! Cieszcie się, radujcie... blisko jest wasze
odkupienie!
|
|
|
|