przemyślenia...
|
|
Sobota, 3 marca
"Miłujcie waszych nieprzyjaciół..." - bez wątpienia jest to novum, które
przynosi chrześcijaństwo, takiego sposobu miłości świat wcześniej nie
znał (Mt 5, 43-48). Już pierwsi chrześcijanie, którzy giną na arenach,
świadczą o tej miłości, kiedy są zdolni wybaczać i modlić się za swoich
prześladowców - coś, co wzbudza podziw, zaskoczenie a nawet szok u
niektórych prześladowców, oczekujących przynajmniej przekleństw czy
wyzwisk pod swoim adresem. Trzeba jasno powiedzieć, że taka miłość to
nie jest coś, do czego człowiek jest zdolny dojść spontanicznie, ale to
wiara w Jezusa Chrystusa i Duch Święty, który stale zamieszkuje wnętrze
człowieka. Kto żyje Duchem Świętym na codzień jest zdolny do takiej
miłości, bo Duch, który jest Miłością, wyzwala w człowieku taką miłość.
Ta miłość jest w pewien sposób "nakazem" Jezusa: A ja wam powiadam... Z
drugiej strony właśnie ta miłość sprawia, że stajemy się podobni do
Ojca, który jest w niebie - bo staje się w nas, jak miłość Ojca,
miłością uniwersalną, która nie zważa na to, co i jak człowiek zrobił,
ale zważa na to, że to jest człowiek i sam ten fakt jest wystarczający
do tego, by miłować (jak Ojciec, który kocha każdego, bo każdy człowiek
jest stworzony przez Niego, jest Jego dzieckiem).
Ale
przy okazji nasunęła mi się jeszcze jedna myśl a propos tej ewangelii.
Bo tak naprawdę, wydaje mi się, że znaczenie pojęcia "nieprzyjaciel"
można poszerzyć. Bo czy czasem nie traktujemy siebie, swojego ciała
(jestem brzydka), czy swojego umysłu (jestem głupi) jak nieprzyjaciela?
Nie chodzi mi o to, że te słowa (czy inne podobne) się czasem "wyrwą" z
ust, ale jest bardzo wiele osób, które tak bardzo siebie nienawidzą (za
wygląd, za inne braki, za całokształt siebie, etc...), że sami dla
siebie są nieprzyjaciółmi. Myślę, że to przykazanie dotyczy również tego
(podobnie ująłbym to, czym się człowiek zajmuje, bo można nienawidzić
swojej pracy, studiów, miejsca zamieszkania, etc... lista może być
bardzo długa). I oczywiście nie da się zmienić rzeczy zewnętrznych, coś,
co od na nie zależy. Ale potrzeba zmienić nasze nastawienie. Dla mnie
ważnym punktem tutaj jest przyjąć i pogodzić się z tym, co jest, co
mamy, a więc pogodzić się ze swoim ciałem, ze swoją przeszłością, że
swoim charakterem - po prostu to jest moje życie, ja taki jestem i walka
ze sobą samym to bardzo często nic innego jak próba "zabicia" siebie - z
nienawiści do siebie samego, czyli coś odwrotnego niż dzisiaj Jezus
mówi. Pogodzić się ze sobą, przyjąć swoje życie i w konsekwencji (co
trwa oczywiście jakiś czas) zaakceptować i pokochać siebie takim, jakim
się jest. Dopiero wtedy bowiem możemy pozwolić Bogu zmieniać siebie i
sami siebie możemy zmieniać, kiedy przestaniemy walczyć ze sobą, bo
wtedy dopiero uczynimy to z miłością i miłosierdziem dla siebie samych
(o co tak często walczymy dla innych, sobie odmawiając miłosierdzia)...
Miłować nieprzyjaciół to być podobnym do Ojca, który jest w niebie. To
zgodzić się na bliźniego takiego, jaki jest. To przyjąć go ze wszystkim,
nawet z tym, co jest w nim trudne do zaakceptowania. To przyjąć też i
zgodzić się na siebie samego (bez zgadzania się na zło, co nie jest
łatwe), traktować siebie z miłosierdziem i miłością - bo to jedyny
warunek do tego, by człowiek mógł się naprawdę zmienić. Zgodzić się na
innych i zgodzić się na siebie, bo wszyscy jesteśmy dziećmi jednego
Ojca...
|
|
Czwartek... Piątek...
|
|
Środa, 28 lutego
Żądać
znaku od Pana to postawa niewiary w obecność i działanie Boga w życiu
(Łk 11, 29-32). A to z kolei może się brać z twardego karku i opornych
serc i uszu - jak wyrzucał Jezus uczniom idącym do Emaus, czyli z braku
słuchania Słowa Bożego i interpretowania własnego życia w Jego świetle.
To wreszcie zamknięte oczy na to wszystko, co Bóg działa dla człowieka,
a więc i brak wdzięczności. Jezus spotyka się z zatwardziałością serca i
zamkniętymi oczami i uszami i zapowiada tylko jeden znak - znak Jonasza,
czyli Jego własna męka, śmierć i zmartwychwstanie. My również możemy być
w niebezpieczeństwie niewiary - to wcale nie zdarza się tylko ludziom
"letnim" czy słabej wiary. Niewiara, którą nie należy mylić z
wątpliwościami, które zawsze w parze z wiarą się pojawiają i są czymś
normalnym w życiu duchowym (gdyby nie pewnego rodzaju "wątpliwości",
wiara przerodziłaby się w pewność i nie potrzebowałaby zaufania i
"rzucenia się w przepaść", jak to się czasem dzieje).
Królowa z Południa szukała mądrości Salomona. Ta mądrość, która była
przysłowiowa, była mu potrzebna do służenia swojemu ludowi,
rozstrzygania jego problemów i spraw sądowych. A tu jest coś więcej niż
Salomon - Jezus Chrystus pochyla się nad każdym ludzkim cierpieniem i
niedolą, naucza, uzdrawia, wskrzesza, pociesza, przytula - i mało tego,
oni są tego świadkami i mogą to zobaczyć - a jednak nie prowadzi ich to
do wiary (twardy kark i oporne serce mogą sprawić, że człowiek nawet
wobec ewidentnych znaków Bożej miłości zaprzeczy im i nie uwierzy, w
najgorszym przypadku, przewrotnie, będzie im zaprzeczał, jak to czynili np. faryzeusze, twierdząc, że czyni to mocą Belzebuba). Jonasz, na słowa
którego nawróciła się cała Niniwa będzie znakiem dla współczesnych
Jezusowi. Bo na Jego słowa się nawrócili, a przecież Jezus jest kimś
więcej niż Jonaszem - jest Bogiem, który głosi: "Nawracajcie się i
wierzcie w Ewangelię". Jeśli więc nawrócić się można było na słowa
Jonasza, to o ileż bardziej na słowa Jezusa, który potwierdzał to
wszystko znakami Bożej obecności. Ale w tym kontekście ważne jest
powiedzieć jedno - że wiara, do odnowienia której jesteśmy wezwani w
Wielkim Poście jako coś absolutnie podstawowego, jest nie tylko (choć
przede wszystkim) łaską Pana, Jego darmowym darem. Ta wiara musi być
przyjęta, musi być wysiłek z naszej strony, otwarcie się i
wypowiedzenie: chcę - tak Panie, wierzę Ci, wierzę w Twoje słowa, nawet
gdy teraz wydają się trudne lub mało zrozumiałem dla mnie. Bez tego
aktu, bez podjęcia decyzji, że chcę wierzyć, nie ma ona szans na
rozwinięcie się w naszym życiu, pozostaje pobożnym życzeniem, nawet
swego rodzaju iluzją. Czas Wielkiego Postu więc, to czas nawracania się,
które polega na podejmowaniu radykalnych decyzji - też tych o przyjęciu
wiary, która jest fundamentem naszego życia.
|
|
Wtorek, 27 lutego
Jeśli
Wielki Post ma być czasem przede wszystkim nawrócenia radykalnego,
dokonania pewnego zwrotu w życiu (jeśli ktoś chciałby tylko w tym czasie
dokonać drobnych korekt, takiej "kosmetyki" duchowej, to bez wątpienia
nic się w jego życiu nie zmieni), to liturgia będzie nam każdego dnia
wskazywać na te miejsca, które wymagają nawrócenia. Dzisiaj otrzymujemy
Słowo, które ma zmienić, pogłębić naszą osobistą i wspólnotową modlitwę
(Mt 6, 7-15). Kiedy modliłem się tym tekstem, przyszło mi kilka myśli:
Najpierw - nie być gadatliwym jak poganin. Dwie rzeczy, które tu mi się
wydają ważne, pierwsza to fakt, że Pan każe prosić i każe prosić dużo,
wręcz zawsze - jednak modlitwa pogańska byłaby taka, która skupia się
tylko na prośbie (próbując zmusić Boga, by był na "usłużny" czy wręcz
"posłuszny" zawsze i wypełniał to, o co Go zawsze prosimy). Zapominamy
tak często dziękować i uwielbiać Boga za wszystko i niezależnie od stanu
i momentu naszego życia. Mamy różne wymówki na to (najczęstszą chyba
jest to, że nie "czuję" modlitwy dziękczynienia, czy uwielbienia, albo
nie ma za co dziękować, bo jest trudno, bo wszystko się wali, itp.). Bóg
nie jest zależny od naszych uczuć i nastrojów i często robimy tak, że
łaski, które dawał nam całe życie potrafimy w mgnieniu oka "zapomnieć",
lub wręcz odrzucić, tylko dlatego, że teraz, w chwili obecnej
doświadczam trudności (a przecież o właśnie w trudnościach ma się
wzmacniać nasza wiara). Bóg jest, był i będzie zawsze i dlatego jest
godzien wszelkiej chwały i czci i dziękczynienia (nasze nastroje dziś są
takie, a jutro inne... czemu bardziej ufamy, Bogu który jest zawsze, czy
nastrojom?). Druga rzecz to fakt, który uważam, musimy przyjąć w naszym
życiu, że nasza przyjaźń z Panem idzie podobnymi często szlakami jak ta
ludzka, tzn. że pierwsze momenty są rzeczywiście przegadane - bo się
poznajemy i to jest ważne - mówię ja, mówi też Bóg (czy umiem słuchać Go
proporcjonalnie do mojego mówienia?). Ale kiedy się bardziej poznajemy,
nie potrzeba tyle mówić - często przyjaciołom wystarczy obecność i cisza
(jak reaguję na ciszę ze strony Boga? czy czasem to nie jest panika?)...
Modlitwa, której Jezus uczy w dwóch pierwszych słowach dotyka istoty
modlitwy chrześcijańskiej - Ojcze - nasz. Modlitwa jak nie jest
skierowana do Boga, osoby - nie jest modlitwą chrześcijańską. Niby to
jest jasne, ale... Bóg, który jest Ojcem - On pierwszy nas szuka i
pierwszy nawiązuje z nami relację, chce jej, pragnie... I jest Ojcem i
nie przestaje nim być, nie próbuje zmienić tego, choć świat dzisiaj ma
taki deficyt ojca. Nasi ludzcy ojcowie mogą zawieść, ale On nie zawodzi
i zaprasza, byśmy ten obraz ojca w nas, który czasem jest tak
pokrzywiony, przekraczali - bo Bóg jest i pozostanie Ojcem w najlepszym
tego słowa znaczeniu. Zawsze. I słowo "nasz" - warto mieć to zawsze na
uwadze, że nasza modlitwa, szczególnie ta modlitwa nigdy nie jest
prywatna, tzn. że zawsze, nawet gdybyśmy modlili się w zamkniętej
izdebce, zawsze modli się z nami cały Kościół, bo Ojciec jest nasz, a
nie mój.
Pierwsza część modlitwy Jezusa jest skierowana do Boga i myślę, że jest
bardzo ważna - pierwsze jest pierwsze - pierwszy jest Bóg, w myśl tego,
co napisałem na początku rozważania - najpierw Jedynemu Bogu cześć i
chwała i uwielbienie i prośba o Jego Królestwo, o uświęcenie Jego
Imienia w naszym życiu i całym świecie... dopiero potem nasza prośba o
chleb codzienny... przebaczenie grzechów... też ważne, bo Jezus powtarza
to jeszcze po modlitwie... jeśli nie przebaczycie... Mam wrażenie, że
łatwo nam przychodzi prosić Boga o przebaczenie naszych grzechów, ale
czy jesteśmy tak samo skorzy do przebaczania innym? Przebaczania samym
sobie? Bez tego to Boże przebaczenie jest niepełne, a czasem wręcz go
nie ma, jak zaznacza Jezus... Niech ten czas Wielkiego Postu będzie
pełen nawrócenia, także przemiany naszej najważniejszej relacji - z
Bogiem, która realizuje się nie tylko - ale także poprzez modlitwę, bez
której wszelkie życie duchowe umiera...
|
|
Poniedziałek, 26 lutego
Gdybyśmy chcieli podsumować tylko te kilka dni początkowych Wielkiego
Postu, to ciągle jeszcze jesteśmy na etapie "określania" czy
przybliżania sobie, poprzez lekturę czytań liturgicznych, tego, czym
jest ów Wielki Post. Dzisiaj słyszymy Jezusa, który objawia nam Sąd
Ostateczny. To, co uderza w tym opisie to fakt, że Jezus nie mówi nic o
tym, co uważamy za ważne i wręcz niezbędne w naszym życiu religijnym:
nie mówi ani o wierze (bez której niepodobna się zbawić), nie mówi nic o
modlitwie, nie wspominając już o innych istotnych składnikach naszego
życia (Mt 25, 31-46). Skoro Jezus tak widzi sprawę, to czy nam się to
podoba czy nie, sami również powinniśmy na to tak spojrzeć. Bo przecież
cóż to za wiara, która nie ma przełożenia na życie, która nie prowadzi
do czynów, cóż to za modlitwa, która byłaby tylko pobożnym ćwiczeniem
bez odniesienia do miłości braterskiej, która przecież objawia się
poprzez czyny. I wiara więc i modlitwa są bardzo ważne, ale Jezus chce
dzisiaj wskazać na "cel" owej modlitwy, na cel wiary. Wiara bez
uczynków, jak mówi św. Jakub, jest martwa. I bynajmniej św. Jakub nie
stoi tutaj w opozycji do innego wielkiego apostoła, św. Pawła, który
pisał, że wiarą jesteśmy zbawieni a nie przez uczynki prawa. Lecz kiedy
nie zrozumiemy, co oznacza pełnić uczynki prawa, możemy je mylić z
uczynkami miłości miłosiernej (o których mówi dzisiaj Jezus) i
przeciwstawiając Jakuba Pawłowi, zaczniemy żyć w pewnej religijnej
iluzji. Pełnić uczynki prawa to próbować zbawić się na własną rękę
poprzez przestrzeganie pilne przepisów i rytów zewnętrznych, bez
pragnienia nawrócenia wewnętrznego. To próba samousprawiedliwienia się,
czekania, aż wypełnianie zewnętrzne prawa (bez szukania ducha przepisów)
nas zbawi - ale bez naszego udziału. Wiara, o której mówi św. Paweł to
nic innego, jak pozwolenie Bogu na naszą przemianę, nasze nawrócenie,
mocą Ducha Świętego, który w nas zamieszkuje. Ale ta wiara prowadzi do
czynów miłości (por. np. św. Paweł, hymn o miłości, 1 Kor 13, 1-13 -
wiara przenosząca góry bez miłości jest pusta). Wracając do ewangelii, o
tym właśnie mówi dzisiaj Jezus i odnosząc to do czasu, w jakim się
znajdujemy, na tym właśnie polega Wielki Post, o czym mówili już
prorocy, choćby czytany w zeszłym tygodniu Izajasz.
Trzeba
by jednak rozwiać jeszcze jedno złudzenie, oparte na błędnych
założeniach, że taka miłość miłosierna i służebna, o jakiej mówi dziś
Jezus, jest w nas czymś spontanicznym i łatwo przychodzących. Takie coś
może powiedzieć tylko ktoś, kto myli miłość z ciepłymi uczuciami a
czasem nawet z pewnego rodzaju "egoizmem", który i tutaj potrafi się
zakraść, a który mówi, że mam "przyjemność" ze służenia. Miłość do
najuboższych, głodnych, spragnionych, chorych, z którymi Jezus tak
bardzo się dzisiaj identyfikuje, że aż stają się swoistą "jednością"
(kto im usłuży to mi usługuje), jest czymś trudnym, wymagającym
poświęcenia, przezwyciężenia naszego naturalnego "ciążenia" ku
wygodnictwu i życiu "leniwemu", skoncentrowanemu na nas samych i naszych
potrzebach, to czasem wręcz walka, opór stawiany temuż wygodnictwu czy
postawie bierności. Miłość nie jest czymś spontanicznym dla nas i trzeba
o nią walczyć, starać się, mieć w tym pewną dyscyplinę, i wie o tym
każdy, kto kocha (a nie tylko jest zakochany, kto myśli tylko o
romantycznych kolacjach i "motylkach", które latają w okolicach serca, o
ciepłych uczuciach i przyjemnościach). Miłość to trud, ale trud, który
potrzebujemy włożyć, by nasze chrześcijaństwo zasługiwało na miano
chrześcijaństwa.
|
|
Niedziela, 25 lutego I Wielkiego Postu
komentarz liturgiczno - duchowy mojego autorstwa na dzisiejszy dzień
znajduje się na stronie:
http://www.liturgia.org.pl/
|
|
|
|