przemyślenia...


Sobota, 17 lutego

      Dzisiejsza ewangelia, która wprowadza nas w misterium Przemienienia Jezusa (mające w Kościele osobne święto) jest dla mnie, podobnie jak Chrzest Jezusa, wielką manifestacją Trójcy Świętej (Mk 9, 2-13). Oto Jezus, który wchodzi na górę wysoką ze swoimi trzema najbliższymi uczniami (którzy są w ten sposób formowani na liderów przyszłego Kościoła) i tam wobec nich się przemienia. Ciekawym jest, że ewangelista nic nie mówi o tym, na czym polegało przemienienie, zaznacza tylko, że odzienie Jego się zmieniło. Czy ukazał się w postaci Bożej? Pewnie tak, ale na czym to polegało? Czyżby już "przywdział" takie ciało, jak będzie miał po zmartwychwstaniu, uwielbione? Trudno mi to stwierdzić, choć ciekawym jest, że kiedy schodzą z góry, to uczniowie nie mają większego zmartwienia jak tylko rozmyślanie na temat: co oznacza powstać z martwych. Mam wrażenie, że taki właśnie Jezus mógł im się ukazać, ale bez męki i śmierci Jezusa to nie miało dla nich żadnego znaczenia, jest po prostu niezrozumiałe.

      No dobrze, jest Jezus i pojawia się obłok a z niego głos Ojca - To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie. Echo tego, co Ojciec mówi do Jezusa podczas Jego chrztu jest bardzo wyraźne. Dla mnie te słowa Ojca, owszem, mogą przekazywać wezwanie do nas, byśmy zawsze i we wszystkim słuchali Jezusa, ale wydaje mi się, że chodzi o coś dużo głębszego, związanego z kontekstem. Bóg potwierdza niejako misję Jezusa, sposób jej przeprowadzenia (męka, krzyż, zmartwychwstanie) i mówi do uczniów i do nas, byś słuchali Go, tzn. przyjęli Jego misję, Jego sposób zbawiania świata - jakby echo tego, o czym była mowa wczoraj i przedwczoraj. Zgodzić się na to, że Bóg chce mnie zbawić w taki a nie inny sposób i że tak jest dla mnie najlepiej. Przyjąć więc jednocześnie wolę Bożą względem mnie każdego dnia, przyjąć Jego sposób działania w moim życiu.

      Mamy Jezusa - Syna Bożego, mamy Ojca, brakuje Ducha Św. I o ile podczas chrztu Jezusa ukazuje się w postaci gołębicy, łatwo rozpoznawalny symbol, to tutaj jest trochę trudniej. Oto przy boku Jezusa pojawiają się prorocy - Mojżesz i Eliasz - najwięksi mężowie Starego Testamentu. Mojżesz jest prorokiem, choć oczywiście jest zawsze kojarzony z Prawem (Mojżesz jako prawodawca) i Eliasz, który jako największy prorok ST jest uosobieniem wszystkich proroków. Dwie rzeczy, które tu mi się ważne wydają: Jezus przy tłumaczeniu jakichś fragmentów z Pisma, np. Mt 7, 12 (złota zasada) czasem mówił: tak czyńcie, bo na tym opiera się całe Prawo i Prorocy! A tutaj mamy przedstawicieli Prawa i Proroków! Jezus mówiąc tak, chciał zaznaczyć, że na tym, co On mówi - Jezus - opierają się Prawo i Prorocy - czyli On, Jezus jest tak naprawdę Dawcą Prawa! Jezus pokazuje się jako Ten, który JEST podczas przekazywania Prawa! On je zna i przestrzega, przede wszystkim zna Jego ducha! No dobrze, ale druga rzecz - gdzie tutaj pojawia się Duch Święty? A co mówimy w Credo co niedzielę? "Wierzę w Ducha Świętego... który mówił przez Proroków!" Dla mnie osobiście Duch Święty właśnie tu się objawia - w Prorokach ST, którzy pojawiają się przy Jezusie.

      Tak naprawdę uczniowie w przemienieniu Jezusa spotykają się z Bogiem Trójjedynym, który przedstawia im, lub też ukazuje bardziej swój plan zbawienia - misterium męki, śmierci i zmartwychwstania drugiej Osoby Boskiej - Jezusa! Można powiedzieć, że w tej scenie w jakiś sposób, łącznie ze wzmianką o Janie Chrzcicieli (Eliaszu, który miał przyjść, aby przygotować drogę Panu), mamy przedstawioną historię zbawienia "w pigułce", objawienie Boga w Trójcy Jedynego z Jego planem zbawienia i ubóstwienia człowieka! To od nas zależy, czy ten plan przyjmiemy, zaakceptujemy i wcielimy w nasze życie...


Piątek, 16 lutego

      Jeśli dzisiejszą ewangelię weźmie się tak, jak jest, bez kontekstu i będzie się ją chciało wyjaśnić (a myślę, że znajdą się np. księża, którzy dzisiaj na kazaniu mogą tak uczynić), to niechybnie wpadnie się w pułapkę woluntaryzmu. Że o to sam Jezus mówi, że pierwszorzędnym zadaniem chrześcijanina jest wziąć swój krzyż na barki, zaprzeć się siebie, stracić swoje życie i iść za Jezusem. Fajnie, tylko brakuje w tej dobrej nowinie jednego - Dobrej Nowiny! Bo to brzmi trochę tak, że aby nie stracić swojego życia, musisz je stracić i że Bóg tak naprawdę znajduje upodobanie w cierpieniu, dźwiganiu ciężarów, krzyżów i my, chcąc sprostać Jego wezwaniu (wyzwaniu, nakazowi), musimy to robić (pod karą utraty życia, szczególnie tego wiecznego) i żeby to było "autentyczne", to jeszcze z uśmiechem na ustach. Jak dla mnie to żadna dobra nowina, to system niewolniczy...

      O co więc chodzi? Nie da się, bez popadnięcia w to, o czym wyżej wspomniałem, zrozumieć dzisiejszej ewangelii bez jej kontekstu, w jakim się znajduje. A jej pierwszym kontekstem jest tekst wczorajszej ewangelii. Jezus objawia w Nim Boży plan zbawienia człowieka, uwolnienia go z niewoli grzechu, w którą popadł przez nieposłuszeństwo. Więc zapowiada, że to On - Syn Człowieczy - będzie cierpiał, zawiśnie na krzyżu i zmartwychwstanie! Dla mojego i twojego zbawienia! Pierwsza rzecz, jaką chrześcijanin ma przyjąć to fakt, że sam siebie nie zbawi, choćby dźwigał nie wiadomo ile krzyży w swoim życiu, że tym, który zbawia jest Jezus. A jak ciężko jest człowiekowi przyjąć ten Boży plan zbawienia, wystarczy zobaczyć wczorajszą reakcję Piotra... To Bóg pierwszy nas umiłował, to On posłał Swojego Syna, by w pełni objawić Siebie - takim, jaki Jest i by tenże Syn dokonał odkupienia nas. Bo sami siebie za włosy z bagna nie wyciągniemy. Woluntaryzm to właśnie ta pułapka - ja swoją wolą, wysiłkiem, staraniem się, umartwieniami dojdę do zbawienia. To kto tu jest zbawicielem? Mieć najpierw plan Boży w głowie i sercu i nim żyć - Bóg jest pierwszy. We wszystkim - w miłości do nas, zbawianiu nas, dawaniu nam łaski, ożywianiu (tytuł Ducha Św. - Ożywiciel)... Tak myślę, że dużą pułapką może być dla wielu ludzi dzisiaj np. psychologia, przeciwko której nie mam nic, ale która szerokim strumieniem wlewa się do duchowości. Jej niebezpieczeństwo jest takie, że ona nie bierze pod uwagę obiektywnego planu, jaki ma Bóg względem człowieka, nie bierze pod uwagę tego, że Bóg jest pierwszym, który kocha, zbawia, ubóstwia człowieka - psychologia nie ma narzędzi, by to poznać i dać człowiekowi. Psychologia koncentruje się na człowieku i jego problemach, kompleksach, ograniczeniach, wadach charakteru, itp... jest niebezpieczeństwo, że człowiek zamknie się w tym subiektywizmie, że przeniesie to na wiarę, że przestanie być świadkiem Chrystusa, bo uzna, że teraz nie może świadczyć, musi się najpierw "naprawić", "poprawić charakter", wyleczyć z kompleksów... co może nigdy nie nastąpić. Tymczasem plan Boga jest obiektywny i oprócz psychologii (która w niektórych momentach jest bardzo potrzebna i negowanie tego byłoby głupotą) zakłada w pierwszym rzędzie zbawcze dzieło Chrystusa. Kiedy więc dobrze zrozumiemy wczorajszą ewangelię, że to Jezus pierwszy bierze krzyż i idzie ku zmartwychwstaniu - jeśli to przyjmiemy, zgodzimy się z Bogiem na taki plan zbawienia mnie samego, wtedy dopiero możemy przejść do realizacji dzisiejszej ewangelii. Co ciekawe, dzisiaj Jezus mówi: "Jeśli kto chce...". Nie ma obligacji, nie ma przymusu, nie ma obowiązku - ale jeśli chcesz iść za mną, to wtedy idź na całego - ze wszystkim, co Ja przeszedłem - mówi Jezus. Inaczej nie jesteś mnie godzien.

      Bóg jest pierwszy... w miłości, zbawianiu, obdarowywaniu... nie musimy na to zasługiwać w żaden sposób... nasze wzięcie krzyża i naśladowanie Go jest naszą odpowiedzią na Jego miłość i ofiarowane zbawienie, a nie próbą wysłużenia sobie nieba... nie zrozumie tego ten, kto nie przyjmuje Jego zbawienia, Jego sposobu ubóstwiania nas, uwalniania i czynienia z nas dzieci bożych... czy my zbyt często nie postępujemy jak Piotr: "Panie, nigdy to na Ciebie nie przyjdzie" (a więc Panie, nie chcę, by też to przyszło na mnie)... Pozwolić Bogu na Jego plan miłości... zbawiania... obdarowywania nas życiem...


Czwartek, 15 lutego

      Nie wystarczy wyznać Jezusa jako Mesjasza (Mk 8, 27-33), jak o tym przekonał się dzisiaj Piotr. Możemy powiedzieć, na jego usprawiedliwienie, że nie miał jeszcze doświadczenia Jezusowego krzyża i w swojej raptowności zbytnio się pospieszył z "nawracaniem" Jezusa z Jego drogi. Niemniej to samo grozi i nam. Mesjasz ma zasiąść w swojej chwale, ma wejść do chwały Królestwa, ale to dokonuje się przez krzyż i zmartwychwstanie. Jeśli przyjmiemy tylko Mesjasza triumfującego, chwalebnego, w splendorze i z wielką mocą - co jest w rzeczywistości - to grozi nam to samo co Żydom, którzy takiego tylko oczekiwali. Nie mieściło im się w głowie, że Bóg może umrzeć na krzyżu. To oczywiście też kwestia przyjęcia krzyża w naszym życiu. Nie wystarczy wyznać Jezusa jako Mesjasza, potrzeba jeszcze iść za Nim, dokądkolwiek się uda, włącznie z krzyżem. A życie niewątpliwie przynosi krzyż, czasem bardzo ciężki. Kiedy się z nim zamkniemy, nie przyjmiemy, nie pogodzimy, nie wejdziemy w niego odważnie (co oznacza odważne zaangażowanie się w życie), to wtedy on może nas przygnieść. Potrzebujemy każdorazowo stanąć z naszym krzyżem przed Jezusem, oddać Mu nasz krzyż, położyć przed Jego krzyżem. Jeśli bowiem wyznajemy Go jako Mesjasza - to jest Nim także na krzyżu. Czasem punktem naszej niewiary jest myślenie, że Bóg na krzyżu jest bezsilny... Ale to nieprawda. Właśnie na krzyżu okazuje największą moc miłości. W Jego ranach znajdujemy uzdrowienie, Jego krew nas obmywa i karmi... Wejść w krzyż bez lęku, bez ucieczki... Mam wrażenie, że Jezus te ostre słowa, które mówi dziś do Piotra, mówi do każdego z nas - mówiąc do Piotra i gromiąc go, oczy ma utkwione w pozostałych uczniach. On zwraca się do wszystkich z tym samym: Wyznanie mnie jako Mesjasza ustami, to rzecz wielka, ale to nie wszystko! Nie mów mi, co mam robić i jak zbawiać świat, tylko idź za mną, idź za Mesjaszem, którego wyznałeś, idź... do samego końca!


Środa, 14 lutego  św. Cyryla i Metodego, patronów Europy

      Na bazie dzisiejszego pierwszego czytania (Dz 13, 46-49) zrodziła się we mnie refleksja dot. ewangelizacji. Paweł i Barnaba mocno mówią do Żydów, że sami odrzucają Słowo Boże i uznają się za niegodnych tegoż Słowa. To oznacza, że... tak można. Że możemy co tydzień podczas niedzielnej Eucharystii słuchać Słowa Bożego i jednocześnie je odrzucać. Bo Paweł i Barnaba mówili do tych, którzy znali Pisma, znali proroctwa, znali Prawo. To tak, jakby dzisiaj mówić do ochrzczonych. I w rzeczywistości tak się dzieje. Osobiście uważam, że dzisiaj jest bardzo potrzebna ewangelizacja ochrzczonych. Nie tylko w mocno laickiej Europie Zach., ale u nas. Słowo ewangelizacja ma uważam podwójne znaczenie. To najbardziej popularne oznacza głoszenie Ewangelii tym, którzy jej nie znają, także tym, którzy ją znali, lecz zaprzepaścili, itp. Ale ma też sens głębszy i tak naprawdę każdy z nas potrzebuje ewangelizacji - każdego dnia. Dla mnie to oznacza - każdego dnia prześwietlać swoje życie światłem Ewangelii, żyć każdego dnia Ewangelią, co jak wiemy nie jest łatwe. To każdego dnia wcielać w życie kazanie na górze, błogosławieństwa, przypowieści, i przede wszystkim żyć na codzień Zmartwychwstałym Jezusem. To jest jakby pierwszy stopień ewangelizacji - każdy osobiście żyje Słowem Bożym, Ewangelią na codzień - z całym jej radykalizmem. Drugi stopień wypływa z pierwszego - mam ewangelizować innych, mam stać się dla nich zwierciadłem Ewangelii - Słowo Boże, przechodząc przeze mnie, prześwietlając mnie i przenikając i przemieniając moje życie, ma być widoczne dla innych - by w nich czyniło dokładnie to samo. Pozwalając Duchowi Świętemu, by nas każdego dnia ewangelizował, czyli przemieniał w "Ewangelię", w Dobrą Nowinę, sami stajemy się ewangelizatorami (i to bez specjalnych akcji ewangelizacyjnych, kursów itp.). I może modląc się dziś za Europę i za jej ewangelizację, pomyślmy najpierw o sobie, czy my żyjemy ewangelią i ją przekazujemy swoim życiem i słowem - bo tylko wtedy ma ona szansę rozprzestrzenić się i przemienić całe narody!


Wtorek, 13 lutego

      Dzisiaj czytamy historię przeprawy Jezusa z uczniami na drugą stronę jeziora (Mk 8, 14-21). Wydaje się na pierwszy rzut oka, że nic ciekawego tutaj nie ma, choć uważam, że jest to kolejny tekst, który jest bardzo ważny dla naszej duchowości. Dwie sprawy, które mnie w nim mocno dotykają. Najpierw Jezus, który przestrzega przed kwasem faryzeuszów i kwasem Heroda. O co chodzi? Jezus przestrzega przed postawami tych dwóch typów ludzi - faryzeusze, jak wspominałem wczoraj, którzy widząc cuda, nie wierzą - jest to postawa wątpienia, malkontenctwa, dystansu, zamkniętych oczu, narzekania (szukają innych znaków, choć na własne oczy widzieli znak), postawa Heroda zaś i jego ludzi to postawa szukania cudowności, wielkich znaków (co zobaczymy jaśniej podczas męki Jezusa), i zatrzymywanie się tylko na tym właśnie. A postawa uczniów w tym momencie? Wydaje się, że właśnie wpadli w sidła "kwasu faryzeuszów", bo martwią się, że mają tylko jeden chleb, choć przed chwilą dosłownie byli świadkami i uczestnikami cudu rozmnożenia chleba. To bardzo ważna wskazówka dla nas i naszego życia duchowego - by się strzec kwasu faryzeuszów i Heroda.

      Druga sprawa, która może pomóc zrozumieć przyczynę owego kwasu, także i w naszym życiu. Zobaczmy, że Jezus pyta uczniów: czy pamiętacie? Czy pamiętacie ile zostało ułomków? Co nam to przypomina? W Starym Testamencie Bóg bardzo często odwołuje się do pamięci Izraela - nie mówi do narodu wybranego: "Macie mnie słuchać i moich przykazań, bo ja jestem Bóg, wielki, potężny, wspaniały, itd...". To by była dla Żydów czysta abstrakcja. Bóg mówi - ponieważ widziałeś dzieła, które uczyniłem, widziałeś, jak Cię uwolniłem z Egiptu - dlatego przestrzegaj przykazań - bo ja jestem Bogiem. Bóg odwołuje się do swoich dzieł, a człowiek ma o nich pamiętać. A więc pamięć! To jest nam w życiu potrzebne, byśmy pamiętali, co Bóg dla nas uczynił... i byli wdzięczni! Bez tego, nie dość, że sami się "zakwasimy faryzeizmem" to jeszcze kwas  będziemy rozsiewać wokół siebie. Uczniowie zapomnieli, co Bóg uczynił też dla nich przed chwilą dosłownie i dlatego martwili się o chleb. Potrzebujemy pamięci tego, co Bóg dla nas uczynił, nawet w chwilach trudnych, bo się okazuje nierzadko, że Bóg uczynił dla nas bardzo wiele w ciągu życia, a kiedy przychodzi jedno niepowodzenie czy jakiś kłopot, to stajemy się "kwaśni faryzeizmem" - narzekamy, marudzimy i szemrzemy przeciwko Bogu, i z powodu jednego kłopotu przekreślamy wszystko, co do tej pory Bóg nam uczynił.

      Panie, daj nam dzisiaj pamięć Twoich dzieł w naszym życiu, abyśmy umieli być wdzięczni, nawet w trudnych i bolesnych chwilach. Zabierz od nas wątpliwości, które rodzą niewiarę, malkontenctwo (też to duchowe), zniechęcenie i szemranie przeciwko Tobie, zabierz wszelki kwas faryzejski i Heroda z naszego życia. Bo Ty jesteś Pan i nie ma innego!


Poniedziałek, 12 lutego

      Nie można odmówić faryzeuszom jednego - że szukali. Mają swoją wizję Boga, której nauczają, mają swój świat, można powiedzieć, że także pewien "spokój" - i w ten świat wkroczył Jezus, który zburzył tak wiele z tego "spokoju". Co ciekawe, mając wizję Boga, którego znali z Pisma Świętego i mając Jezusa, który nie robi nic innego, jak tylko wypełnia to Pismo, które oni znali na pamięć - nie potrafią tego połączyć. Nie mieści im się w głowie, że Jezus może być Bogiem, że Bóg może być z Jezusem i że działa poprzez Jego Słowa i znaki. Paradoksalnie więc, pomimo oczywistości, faryzeusze patrzyli na znaki, które czynił Jezus i... nie wierzyli. Przykład tego mamy dzisiaj (Mk 8, 11-13). Oni żądają po raz kolejny znaku, mimo że o tylu cudach słyszeli a wiele z nich widzieli na własne oczy. To oznacza ni mniej, ni więcej, tylko tyle - że tak można. Że można widzieć działającego Jezusa, działającego Boga i... nie wierzyć. I wcale nie chodzi tutaj o spektakularne cuda, jakich byśmy się spodziewali, ale o codzienność, w której Bóg działa, "pracuje" dla nas i w nas (mówiąc słowami św. Ignacego), który całkowicie się nam udziela: w naszej pracy, rodzinie, odpoczynku, obowiązkach, radościach, trudnościach, itd... Możemy patrzeć na Boże działanie i na Jego dzieła i nie wierzyć. Wręcz możemy negować Jego działanie, tłumacząc sobie wszystko zbiegiem okoliczności, ślepym losem czy przypadkiem, albo procesami naturalnymi. Owszem, wiele rzeczy to sprawy naturalne, ale czy przez to mamy odmawiać Bogu uczestnictwa w tym, skoro On jest we wszystkim? On, który wszystko stworzył, włącznie z naturą? To zauważanie Bożego działania powinno prowadzić prawdziwych chrześcijan do wdzięczności (jak to wygląda w obliczy tak częstego naszego malkontenctwa, narzekania i szukania dziur w całym?) i do uwielbienia Boga we wszystkim, co czyni, nawet w tym, co po ludzku trudno przyjąć, a co dopiero później okaże się Jego wielkim triumfem... chyba, że wcześniej machniemy na to ręką i tego triumfu Boga nie zobaczymy...

      Chrześcijanin to człowiek, który szuka i znajduje Boga we wszystkich rzeczach i który jest wdzięczny. Inaczej grozi mu, że się z Bogiem rozminie, jak faryzeusze...


Niedziela, 11 lutego   VI zwykła  Światowy Dzień Chorego

       Dzisiejsza liturgia mocno wskazuje na teologię, która się nazywa teologią "dwóch dróg" - tej, która prowadzi do szczęścia i błogosławieństwa i tą drugą - prowadzącą do przekleństwa i nieszczęścia. Jeremiasz pokazuje kogoś, kto w swoim życiu polega tylko na człowieku - albo na kimś innym, albo na sobie samym (Jr 17, 5-8). Mówiąc inaczej - jego ostateczną "instancją", celem, ponad którym nie ma już niczego i nikogo jest człowiek. Psalm pierwszy ukazuje dość podobną sytuację, tu jednak chodzi o ludzi, którzy w jakiś sposób są źli (występni, szydercy). W ewangelii zaś Jezus (Łk 6, 17.20-26) również wskazuję jakby dwie drogi - błogosławieństw i przekleństw. I być może niektórzy z nas by się oburzali, pytając, co jest złego w tym, że się pokłada nadzieję w drugim człowieku (czyż na tym właśnie nie polega przyjaźń?), albo co złego jest w posiadaniu pieniędzy i bogactwach, które człowiek posiada. Otóż trzeba powiedzieć, że nic złego nie ma w zaufaniu do drugiego człowieka i w posiadaniu bogactw. Pismo Święte, jeśli dobrze się orientuję, nigdy nie osądza zewnętrznego postępowania człowieka bez powiązania tego z jego motywacjami, intencjami, mówiąc krótko - z sercem. To tutaj odbywają się najważniejsze rzeczy, to tutaj człowiek podejmuje decyzje i to tutaj te decyzje i wybory usprawiedliwia. To, o co chodzi w dzisiejszych czytaniach, co wyłania się z nich jako refren to dwie drogi, przy czym jedna z nich to droga całkowitego zaufania Bogu, położenia w Nim całej nadziei i postawienia Boga przed wszystkim, co się w tym życiu posiada, włącznie z przyjaciółmi,  bogactwami, zaszczytami, itd... wszystkim, dosłownie wszystkim. Ta droga jest nazwana błogosławioną, Bóg, który jest samym Dobrem prowadzi człowieka do dobra i do wolności (dobro nigdy nie zniewala). Drugą zaś drogą jest ta, gdzie człowiek całą swoją nadzieję pokłada w bogactwie, w drugim człowieku (a więc w układach, koneksjach, relacjach na których może zarobić, itp), ale też w tym, że jest piękny, zdrowy, młody i nikt i nic mu więcej do szczęścia nie jest potrzebne. Żyje tak, jakby Bóg nie istniał. Ta droga, wg Pisma Św., niechybnie prowadzi do śmierci, przekleństwa - i to nie dlatego, że Bóg człowieka ukarze - wręcz przeciwnie - bo to, w czym człowiek pokłada nadzieję (drugi człowiek, bogactwo, itp.) nie może go zbawić - zbawia tylko Bóg.

      W tym kontekście warto pomyśleć o dzisiejszym dniu chorego i o tym, czy nie spychając takich ludzi, którzy są w pewien sposób "nieproduktywni", kosztowni dla społeczeństwa (leczenie kosztuje), i czasem są kimś kto przeszkadza w realizacji osobistych planów, bo przecież takim kimś trzeba się zająć (szczególnie jak to jest schorowana matka w domu np.) - czy nie wchodzimy wtedy na drogę, na której nie ma Boga, za to jest przekleństwo, smutek i śmierć...


                                        archiwum