przemyślenia...
|
|
Środa, 31 stycznia
Niedowiarstwo krewnych i znajomych Jezusa... (Mk 6, 1-6), można by
powiedzieć, skąd my to znamy, bo przecież i nam się to zdarza. Wydaje
się, jakby mieszkańcy rodzinnego Nazaretu widzieli w Jezusie tego małego
chłopca, czy dorastającego młodzieńca, mówiąc, że przecież my Go znamy i
że to niemożliwe, by ktoś taki mówił i działał z taką mocą. To, co jest
istotne w tym tekście wg mnie, to wiara, która nam się prezentuje w
całej okazałości. Bo nie jest to bynajmniej wiara w cuda (czy, jak w
wypadku mieszkańców Nazaretu - niewiara czy powątpiewanie), tu chodzi o
wiarę w osobę Jezusa Chrystusa. Wystarczy przypomnieć wczorajszą
ewangelię, zarówno setnik mówi: przyjdź i połóż ręce (zwraca się do
Jezusa, wierzy w Niego), jak i kobieta cierpiąca na krwotok mówi:
choćbym się dotknęła Jego płaszcza - ale nie jakoby ów płaszcz miał
jakąś magiczną moc. Widać tu ewidentnie wiarę w osobę Jezusa, coś, czego
brakuje mieszkańcom Nazaretu. Przy okazji pojawia się inny rys, bardzo
ważny. Jezus idzie i kładzie ręce na dziewczynkę, kobieta dotyka
płaszcza Jezusa - jak to widzimy wczoraj. Można by powiedzieć, że
poprzez te widzialne znaki objawia się wiara danej osoby i to ta wiara
dokonuje uzdrowienia. Czyż to nie przypomina nam czegoś? Czy coś
podobnego nie dzieje się w sakramentach? Poprzez widzialne znaki:
chleba, wina, oleju, wody, które dotykają
naszego ciała lub są spożywane, Bóg zlewa na nas Swojego Ducha Świętego,
swoją łaskę i sprawia, że w środku nas wytryska źródło wody żywej. Ale
by te znaki zadziałały, potrzebna jest wiara! Dla niewierzącego chleb
pozostanie chlebem, choćby słowa konsekracji wypowiedzieli wszyscy
kapłani świata na raz. To dlatego Jezus nie mógł zdziałać prawie żadnego
cudu w swoim rodzinnym mieście. Ale to jest też pytanie o nasze
uczestnictwo w sakramentach (eucharystia, chrzest, bierzmowanie,
święcenia, małżeństwo, itd...) i naszą wiarę w to, że tam właśnie Bóg,
poprzez znaki i słowa kapłana, dokonuje wielkich rzeczy pośród swojego
ludu. Nasza kultura i cywilizacja, która musi dotknąć aby uwierzyć, musi
widzieć, słyszeć na własne uszy - trudno się jej przebić często przez
to, co widzialne, do tego, co niewidzialne, ale co bez wątpienia działa
i przemienia wierzących.
Ciekawym jest dla mnie stwierdzenie w ewangelii, że towarzyszyli
Jezusowi Jego uczniowie. Jak pamiętamy moment powołania Dwunastu u św.
Marka, to jest właśnie pierwsze ich zadanie - towarzyszyć Jezusowi i
widzimy, że to wypełniają. Ale co ciekawe, dalsze ich zadania, to
wysyłanie ich na głoszenie nauki, itd... jak zobaczymy, jutro zostaną
wysłani. Wczoraj widzieli cuda a dziś niedowiarstwo krewnych Jezusa,
niedowiarstwo, które nie rodzi wiary, lecz zniechęcenie. Być może takie
doświadczenie, zanim Jezus ich wyśle, jest dla nich ważne, by się nie
załamywali wtedy, kiedy Jezus ich pośle i kiedy również oni spotkają się
z odrzuceniem. Może to też znak dla nas, byśmy widząc niedowiarstwo
wokół nas, nie gasili Ducha, ale mimo wszystko swoim stylem życia,
słowem i czynem odważnie głosili Jezusa takiemu światu, z jakim się na
codzień spotykamy.
|
|
Wtorek, 30 stycznia
Dzisiejsza, dość długa ewangelia, ma bardzo ciekawą kompozycję i można
by powiedzieć, że jej tematem wiodącym jest dotyk.
Widzimy najpierw przełożonego synagogi, który prosi Jezusa, by przyszedł
i położył ręce (dotknął) na jego córeczce, która umiera. Jezus idzie do
jego domu, mając zewsząd tłum, który na Niego napiera (dotyka). Ale po
drodze spotykamy kobietę, chorą na upływ krwi (można powiedzieć -
uchodzi z niej życie, krew jako symbol życia). I ona również myśli sobie
w głowie: "żebym się choć Jego płaszcza dotknęła". Myślę, że w kwestii
dotyku należałoby jeszcze dodać lekarzy, o których wspomina tekst,
lekarzy, do których chodziła owa kobieta, którzy pewnie ją badali
(dotykali), jednak nie dość, że nie pomogli, to jeszcze miała się
gorzej. Oczywiście tu ważna jest również ostatnia scena, w której Jezus
kładzie ręce (dotyka) dziewczynki i wskrzesza ją. Ciekawe jest też
zestawienie owej kobiety z dziewczynką, jakby istniała między nimi jakaś
"więź". Kobieta choruje od 12 lat (tyle czasu "uchodzi" z niej życie), a
dziewczynka, która zmarła miała również 12 lat. Może to tyle, jeśli
chodzi o "tło" całej historii.
Dotyk,
który występuje w tej ewangelii można by podzielić na dwa rodzaje - ten,
który uzdrawia, który ożywia i ten, który nie ma takiej mocy, lub wręcz,
który szkodzi. Z tłumem, który napiera na Jezusa, który się o Niego
"ociera" nic specjalnego się nie dzieje - ten dotyk jakby "nie działa",
nie ma żadnej mocy - jest "dotykiem" ludzi ciekawskich, poszukiwaczy
wrażeń (może nawet duchowych). W tej samej grupie mamy dotyk owych
lekarzy, który nie leczył, lecz szkodził. Po drugiej stronie - dotyk
Jezusa i dotyk owej kobiety. I wydaje mi się, że kluczem do zrozumienia
tego jest - po raz kolejny zresztą - wiara. Za małą dziewczynką wstawia
się jej ojciec i prosi z wiarą, by Jezus położył na nią swoje ręce.
Kobieta, której inne "dotyki" lekarzy zaszkodziły, dotyka Jezusa, bo
wierzy, że: "jeślibym się płaszcza chociaż dotknęła"... Wiara w moc
Jezusa, który może dotknąć i uzdrowić lub też można się Jego dotknąć z
tym samym skutkiem. Można powiedzieć więc tak: każdy ma inną drogę (za
dziewczynką się wstawiają i to Jezus ją dotyka, kobieta sama przychodzi
i sama dotyka Jezusa), albo też inaczej - nasza wiara powoduje, że z
jednej strony Jezus wychodzi nam na spotkanie i chce nas dotknąć, ale
też i my, jak ta kobieta, pełni wiary mamy - przedzierając się czasem
przez tłum ciekawskich - wyjść na spotkanie Pana, by się Go dotknąć i
uzyskać uwolnienie z naszej dolegliwości. Kiedy więc "dotykamy" innych
(słowem, uczuciem, czynem, gestem) musimy być świadomi tego, jaką
intencje, jakie nastawienie mamy, czy tylko "ciekawskie", poszukujące
wrażeń, czy rzeczywiście chcemy drugiemu pomóc. Ale to samo działa w
stosunku do nas samych - to, jak traktujemy siebie samych, jak siebie
"dotykamy" - pełni miłości i wrażliwości na siebie (co myślimy o sobie,
co czujemy, czy siebie kochamy, jak traktujemy siebie samych), czy też
"okładamy siebie pięściami". Bo nie możemy zapomnieć - idąc na spotkanie
Jezusa, by się Go dotknąć i by Jemu pozwolić dotknąć nas - że po drodze
dotykamy także siebie samych oraz innych ludzi. I wydaje mi się, że od
tego też będzie zależał "skutek" naszego dotknięcia Pana, spotkania się
z Jego uzdrawiającą mocą i miłością.
|
|
Poniedziałek, 29 stycznia
Chyba
trochę jest tak, że ludzki duch reaguje na to, co na zewnątrz się
dzieje, co przynosi świat, kultura i cywilizacja. A w naszej kulturze, w
naszym świecie trudno o uporządkowanie, ład, harmonię, raczej
doświadczamy chaosu, zagubienia, szukania nie wiadomo czego i nie
wiadomo gdzie, człowiek pod wpływem świata i tego, co on oferuje ma
uczucia i pragnienia, które pchają go do zdobywania rzeczy (nierzadko i
osób), coraz więcej i więcej, w szalonym pościgu by więcej mieć za
wszelką cenę, więcej panować... Myślę, że czasem w nas jest tak, jak z
tym człowiekiem, o którym mówi dzisiejsza ewangelia (Mk 5, 1-20). Czy
nie odkrywamy w nas czasem takich pragnień czy uczuć, które krzyczą,
chcą być natychmiast spełnione, nieważne za jaką cenę, które trudno
związać, zapanować nad nimi i żadne "łańcuchy" już nie pomagają? Jeśli
naprawdę czasem tak się czujemy, to dzisiejsza ewangelia jest dla nas
naprawdę Dobrą Nowiną. Bo nawet, gdy czujemy, że jesteśmy oddzieleni od
ludzi, chowamy się przed nimi i może czujemy, że między nami a nimi jest
wielkie jezioro, to jednak jest Ktoś, kto to jezioro chce przebyć i
czyni to, w zasadzie po to, by się nami jak najtroskliwiej zająć. To
Jezus i Jego uczniowie (choć głównym bohaterem jest tutaj Jezus, jednak
nie przybył sam). To On jest zdolny ów legion wypędzić i uwolnić nas od
tego natłoku, który sprawia w nas wewnętrzny chaos. To, co trzeba
zrobić, to wziąć "przykład" z owego opętanego - wybiec Mu naprzeciw. A
nawet, gdyby się miało poczucie, że ja owszem, mogę wybiec, ale i tak
nikt nie przybywa, to myślę, że nie wolno tracić nadziei i trzeba stawać
nad jeziorem i wypatrywać łódki, która bez żadnej wątpliwości
przybędzie. Myślę, że ważnym w tym wszystkim jest też to, byśmy mieli w
sobie taką dyspozycję, pragnienie (może na początku trochę zduszone), by
pozbyć się tych wszystkich "świń", które blokują nasze uwolnienie i
uzdrowienie. Mieć pragnienie, w obecności Jezusa, pozbycia się tego
wszystkiego, co On chce w nas oczyścić i uzdrowić, co zakłada zdolność
stanięcia w prawdzie. Przypłyń Panie do nas i spraw, byśmy mogli stać
się ludźmi ubranymi (otulonymi Twoim miłosierdziem i pełni naszej
ludzkiej godności) oraz przy zdrowych zmysłach (panujący nad swoim
światem wewnętrznym i rozeznający).
|
|
Niedziela, 28 stycznia IV zwykła
Duchowy wymiar dzisiejszej niedzieli prowadzi nas do funkcji prorockiej,
tak Jezusa, jak i każdego z nas (Łk 4, 21-30). Jezus mówi, że trudno być
prorokiem we własnym kraju, a w pierwszym czytaniu słyszymy, że Bóg,
ustanawiając Jeremiasza prorokiem przestrzega go, by się nie bał ludu,
bo On z nim będzie i by głosił niezależnie, czy go będą słuchać, czy nie
(Jr 1, 4-5.17-19). Chyba w tym kontekście warto przypomnieć kim jest
prorok, bo to nam pokaże też i naszą funkcję w świecie, jako
chrześcijan. Rolą proroka jest wskazywać tu i teraz
na obecność Boga. Przypomnijmy sobie czy to wielkich proroków, czy
choćby bliskiego nam Jana Chrzciciela i jego słowa: "Oto Baranek Boży",
czy samego Jezusa, który choć był kimś dużo więcej niż prorokiem, ta
funkcja w Nim również się objawiła, kiedy ogłaszał: "Królestwo Boże
pośród was jest". A więc to jest i nasza funkcja - objawiać Boga
dzisiejszemu światu, wskazywać na Jego obecność pośród ludu. Kiedy
przyglądamy się sylwetkom proroków, to każdy z nim był indywidualnością,
miał swoiste cechy, które odróżniały go od reszty ludu, ale w taki
sposób, że nikt nie mógł się pomylić - jego styl życia wskazywał na to
kim jest. Myślę, że to ważna wskazówka dla nas - by całym naszym życiem
- stylem naszego życia (a więc mówienia, działania, odczuwania,
reagowania, myślenia, itd.) ukazywać Boga, który jest pośród nas. To
jest rola każdego chrześcijanina. i Myślę, że dzisiejsze drugie czytanie
pokazuje nam, jak tego dokonać, albo inaczej, poprzez co dokona się
objawianie Boga w świecie - poprzez miłość (1 Kor 12, 31 - 13, 13). I
jeśli chcemy zobaczyć, jak blisko lub jak daleko nam do tego bycia
miłością wobec braci, możemy zrobić małe ćwiczenie z tekstem tego hymnu
o miłości. Najpierw, skoro jak mówi św. Jan, Bóg jest miłością, to pod
każde z tych "haseł" podmienić słowo "Bóg" - Bóg jest cierpliwy, itd...
a potem, jako dalsza część, zamiast słowa miłość wstawić własne imię. Bo
świat dzisiaj potrzebuje bardzo proroków, którzy będą wskazywać na Boga
i Jego obecność pośród nas, idąc z miłością, która jest cierpliwa,
łaskawa, nie szuka swego, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we
wszystkim pokłada nadzieje...
|
|
|
|