przemyślenia...


Sobota, 27 stycznia

      Po raz kolejny poruszają mnie mocno słowa, które mówią o "ruchu" (Mk 4, 35-41). Te słowa Jezusa: "Przeprawmy się na drugą stronę" mają w sobie jakąś niesamowitą moc i ukazują, czym tak naprawdę jest życie chrześcijanina. I mam wrażenie, że już o tym pisałem niedawno, lecz wraca do mnie to stwierdzenie, że celem chrześcijanina nie jest w żadnym razie stabilizacja. Marny to chrześcijanin, który ma wszystko poukładane, łącznie z mszą św. i modlitwą, wszystko takie jakieś "estetyczne" czy wręcz "sterylne" - ale szkodliwe w momencie, kiedy z tego świata nie ma wyjścia ku drugiemu człowiekowi. Bo tym właśnie jest dzisiejsza przeprawa Jezusa z uczniami na drugą stronę jeziora - poszukiwaniem człowieka. Poszukiwanie człowieka w każdym możliwym znaczeniu. Jeśli więc chrześcijanin nie jest zdolny wyjść ze swojego świata, choćby najbardziej "pobożnego", by spotkać się z drugim człowiekiem, by obdarzyć go ciepłem i miłością, nawet gdy spotka się z różnymi reakcjami; gdy chrześcijanin nie jest zdolny wyciągnąć rękę do potrzebującego, kimkolwiek by był - takie chrześcijaństwo jest smutne, pisane z małej litery i w cudzysłowie. Ruch, i to nie jakikolwiek ruch, ale ruch w kierunku drugiego człowieka, by mu usłużyć, to jedno z ważniejszych znamion chrześcijanina: "...nie wiesz skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodziło się z Ducha" (J 3, 8).

      Jednak jak widzimy dzisiaj, wyjście naprzeciw drugiemu, to wypłynięcie łodzią na drugi brzeg nie jest spokojnym spacerem, który niewiele kosztuje wysiłku. Bo kimkolwiek jesteśmy i cokolwiek byśmy nie robili, życiowe burze przychodzą i poruszają spokojne dotąd jezioro. I nie ma co się temu dziwić. Nasze życie (tak to określę, bo tak naprawdę całe nasze życie można by nazwać "wewnętrznym" - nic z tego, co się dzieje na zewnątrz, nie pozostaje bez echa w naszym wnętrzu) nie składa się tylko z cudownych i wspaniałych chwil, przychodzą też burze, na które trzeba się zgodzić. I oczywiście zawsze w tym miejscu ewangelii zastanawiamy się, czym jest wiara, skoro obudzony Jezus wyrzuca uczniom jej brak. Ale nie jestem przekonany, czy takie pytanie jest dobrze postawione. Nie wiem, czy to jest akurat bardzo istotne, czy większą wiarą jest obudzić Jezusa, czy też pozwolić Mu spać. Mam wrażenie, że tu chodzi o coś trochę innego. Podczas jakiejkolwiek życiowej burzy, choćby to był tylko mały zefirek, mamy tendencje do paniki, chaotycznego działania, poszukiwania za wszelką cenę rozwiązań i wyjścia z sytuacji, która jest trudna. Często towarzyszy temu brak modlitwy, brak rozeznania sytuacji, a przede wszystkim brak cierpliwości i wytrwałości oraz brak świadomości, że cokolwiek się z nami dzieje, w głębi nas (w środku tej naszej łódeczki, jaką jest życie) zawsze jest On - Jezus Chrystus, który nawet, gdy nie czujemy Jego obecności, lub śpi, nie przestaje być Panem wszystkiego. Tu wydaje mi się tkwi klucz tego, co Jezus nazwał brakiem wiary. Sama panika czy ludzkie poszukiwanie rozwiązania może prowadzić do woluntaryzmu (sam sobie poradzę) zmieszanego z chaosem, samo tylko "budzenie" Jezusa i pragnienie, by On coś zrobił, to próba zrzucenia odpowiedzialności na Boga za wszystko, co nas spotyka. Bóg pragnie z nami współpracować w naszych trudnościach szczególnie (bo nie tylko wtedy), i dlatego też potrzebujemy wiary, czyli spojrzenia na nasze życie z perspektywy modlitwy i rozeznania, które zrodzą w nas cierpliwość oraz jasną wizje sytuacji i tego, co mamy uczynić, wiedząc, że w tym wszystkim i tak jest Pan, który przecież łodzi nie opuścił.

      "Burza, która bez naszej winy przeciw nam się sroży, jest zapowiedzią rychłej w przyszłości korzyści" ...św. Ignacy z Loyoli


Piątek, 26 stycznia

      Kiedy czytamy dzisiaj o innych siedemdziesięciu dwóch, których Jezus wysyła przed sobą, to może uderzyć to, że mają trochę inną misję niż Apostołowie (Mk 10, 1-9). Przede wszystkim mają być tymi, którzy zapowiadają przyjście Jezusa do danego miejsca. Poza tym tekst sugeruje, że ich pierwszą misją jest... modlitwa o powołania, mówiąc nowoczesnym językiem. Ale oprócz tego znajdujemy inne rysy, bardzo ważne dla nas. Po pierwsze, oprócz zapowiadania przychodzącego Chrystusa, ich misją jest głoszenie pokoju i zapowiadanie zbliżającego się Królestwa Bożego. Gdyby połączyć te dwie zapowiedzi - przychodzącego Chrystusa i zbliżającego się królestwa Bożego, to można by powiedzieć, że tak naprawdę chodzi o jedną i tą samą zapowiedź - Chrystusa. Uczeń ma nieść Chrystusa, gdziekolwiek się pojawi. I po wtóre, ma ogłaszać pokój w imię tegoż Chrystusa. Pokój, który za prorokami, możemy nazwać mesjański, taki pokój, jakiego świat dać nie może. No i na koniec te wszystkie wskazania co do sposobu zachowania się pośród ludzi. Wskazują one na jeden charakterystyczny rys całej misji Chrystusa i tych, którzy chcą w niej uczestniczyć: całkowite zaufanie Bogu, który jest "Panem żniwa". Zaufanie Mu co do środków materialnych, ich własnych potrzeb. Oni mają się troszczyć o to, co głoszą. Chodzi więc o pewnego rodzaju ubóstwo i pozwolenie, by to ludzie sami troszczyli się o ich potrzeby.

      Już zupełnie na koniec - być jak owca między wilkami. To temat, który czasem mnie zastanawia, kiedy widzę chrześcijan walczących dość "drapieżnie" o swoje prawa. Owca ma zostać owcą i źle się dzieje, kiedy próbuje wystraszyć wilka nakrywając się skórą wilka. Chrześcijanin, który w sposób agresywny, nie znoszący sprzeciwu, bez poszanowania wolności drugiego człowieka próbuje na nim wymusić czy to przestrzeganie własnych praw, czy jakiekolwiek inne rzeczy, które szczególnie do religii się odnoszą, przestaje być wiarygodny. Staje się owcą w wilczej skórze i potrzeba się wtedy sporo modlić za takich, by się tak nie zidentyfikowali z ową fałszywą "skórą" wilka, by to nie stało się ich naturą.


Czwartek, 25 stycznia   Nawrócenie św. Pawła

      Po raz kolejny dzisiaj ewangelia (Mk 16, 15-18) wskazuje na ten sam wymiar i charakter wiary, o których wspominałem choćby wczoraj, że mianowicie wiara potrzebuje decyzji: "kto uwierzy...., a kto nie uwierzy..." Ten tekst jednak może poszerzyć nasze patrzenie na wiarę. Najpierw pokazuje skąd ona się bierze: "Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię..." To zadanie Paweł wypełnił w sposób, można powiedzieć, doskonały. Ale skąd miał do tego moc? Z tego wydarzenia pod Damaszkiem - spotkania z Żywym i Zmartwychwstałym Jezusem Chrystusem, Mesjaszem. To spotkanie z Nim sprawiło w nim nawrócenie. Z gorliwego, wręcz zapalczywego prześladowcy stał się gorliwym, wręcz zapalczywym wyznawcą i głosicielem Chrystusa. Tu znajdujemy kolejny rys, tak nawrócenia, jak i wiary - ona nie niszczy w nas tego, co ludzkie, tylko przemienia, stawia inne wartości na piedestale. Szaweł po nawróceniu nie stał się nagle potulnym barankiem, wręcz przeciwnie, z tą samą mocą głosi Jezusa, a może nawet jeszcze bardziej żarliwie. W tym wydarzeniu możemy odnaleźć ech słów Jezusa z początku Jego działalności, kiedy wołał: "Bliskie jest Królestwo Boże, nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię".

      Jeszcze coś o znakach, które mają towarzyszyć wierzącym. Trzeba jasno powiedzieć, że są czymś "dodatkowym", są potwierdzeniem nauki, a nie celem samym w sobie. Znak bez nauki i bez nawrócenia jest pusty, czarodziejską sztuczką. Zanim jest znak, najpierw jest głoszenie Ewangelii, przepowiadanie Słowa Bożego, poruszanie serc ludzkich Bożą miłością. Ta kolejność musi być zachowana. Człowiek uwierzy, kiedy będzie mu głoszona Ewangelia, podejmie decyzję wiary i wcieli ją w życie. A wcielić w życie oznacza stać się ewangelizatorem. Ewangelizować można na wiele sposobów, niekoniecznie biegnąc przez cały świat. Ewangelizuje się słowem, czynem, przykładem życia - ale to bierze swój początek w wierze. I tej wierze, bez specjalnego "wywoływania", towarzyszą znaki, warto to podkreślić - towarzyszą.  Są więc czymś "dodatkowym" z jednej strony, z drugiej jednak trzeba się zastanowić, co jest z naszym głoszeniem (życiem) nie tak, jeśli wierzymy i ewangelizujemy naszym życiem, a one się nie pojawiają (nie tylko te opisane w Piśmie św., ale też wiele innych).

      Wiara rodzi się ze słuchania - jak powie potem św. Paweł - a tym, co się słyszy jest słowo Boże. Tej wierze zaś towarzyszą znaki Bożej miłości. Obyśmy z całych sił takiej wiary pragnęli, nią żyli i przekazywali innym.


Środa, 24 stycznia

      Tak naprawdę to dzisiejsza ewangelia jest dla mnie niezwykłym tekstem (choć wydaje się taki "oklepany") o relacji Boga z człowiekiem (Mk 4, 1-20). Pierwsze co mnie uderza to dystans, jaki wyznacza Jezus. najpierw dystans fizyczny - wsiada do łodzi, by tłum się na niego nie cisnął, by mógł ich wszystkich widzieć, a oni Jego. Wydaje mi się, że ten dystans też pozwala każdemu człowiekowi określić niejako swoją "pozycję" wobec Jezusa. Drugi dystans rodzi się, kiedy Jezus zaczyna nauczać - bo nie mówi wprost ale przypowieścią. Jest więc niebezpieczeństwo, że nie wszyscy ją właściwie zrozumieją czy zinterpretują. Sam Jezus o tym zresztą wspomina.

      To co dalej uderza i co ma na celu głęboką refleksję, jest relacja gleby do ziarna. Ten tekst jakby jasno mówi, że Słowo, które od Boga wychodzi nie działa "automatycznie". To Słowo ma pewien dystans, jak powiedziałem wyżej. Różne są tego przyczyny ale mają wspólny mianownik - gleba jest nieprzygotowana na przyjęcie słowa (oprócz ostatniego przypadku). Jeśli chcielibyśmy iść dalej tokiem rozumowania tej przypowieści, zaczerpniętej z życia rolniczego, to można zapytać, w jaki sposób ziemia jest przygotowywana na przyjęcie ziarna. Do tego służy pług. I myślę, że Bóg też czasem używa wobec nas pługa, który ma przygotować nas na przyjęcie Słowa. Nie jest to łatwe, bo pług chce głęboko zapuścić się w nasze serce i je przeorać, spulchnić, otworzyć. To często boli. Życie niesie nam bolesne nieraz doświadczenia, trudności a nawet tragedie (nie wszystkie są Bożym doświadczeniem, żeby było jasne, ale wszystkie Bóg może przemienić dla naszego większego dobra). Można więc powiedzieć, że ucieczka od różnorakich życiowych doświadczeń, zamykanie się w sobie, brak zgody i przyjęcia swojego życia ze wszystkim, co ono niesie, w konsekwencji może spowodować, że Bóg nie będzie mógł nas przygotować dobrze na przyjęcie Jego Słowa. Czasem ta gleba jest mocno zaskorupiała, a czasem ta skorupa jest tak twarda, że pług nie może iść dalej, bo natrafia na wielki głaz, który najpierw Bóg będzie musiał (o ile człowiek pozwoli na to) wyjąć z jego serca. Ziarno Słowa, kiedy pada na ziemię żyzną, przygotowaną, otwartą - wtedy dopiero może wydać plon stokrotny.

      Wracając do początku, myślę, że teraz łatwiej może być zrozumieć ten "dystans", jaki Jezus ma do słuchaczy - tak dystans fizyczny jak i słów, które przekazuje i ich zrozumienia. Bo jasno trzeba powiedzieć, powtarzając, że Słowo nie działa automatycznie - człowiek potrzebuje podjąć decyzję, czy Słowo przyjmuje. Tak jak wiara, która jest z jednej strony darem i łaską Boga, potrzebuje ze strony człowieka decyzji, tak Słowo, które do nas przychodzi również. I jak te różne sytuacje z przypowieści - człowiek może i z radością przyjąć Słowo, ale bez decyzji (z którą wiąże się owo przygotowanie gleby, a więc zgoda na krzyż, na życie) ziarno Słowa albo wydziobią ptaki, albo spali słońce, albo zagłuszą ciernie. Obyśmy nie bali się podjąć w naszym życiu tej najważniejszej decyzji - pójścia za Chrystusem, gdziekolwiek pójdzie, ale też tych małych decyzji, z których składa się nasze życie, a które wszystkie mają być zorientowane na tą główną i najważniejszą decyzję!


Wtorek, 23 stycznia

      Właśnie przychodzą do Jezusa krewni i stojąc na zewnątrz, przywołują Go (Mk 3, 31-35). Lecz Jezus nie zamierza wychodzić, wręcz przeciwnie, wskazuje na obecnych, siedzących "w środku", jako na swoją matkę, siostry i braci. Myślę, że to ważny punkt naszej duchowości - być w środku, nie na zewnątrz, być przy Jezusie, być z Jezusem. Łatwo dziś krytykować Kościół stojąc na zewnątrz niego, wiele żali i rozczarowań płynie ze strony ludzi, owszem, wierzących, ale bardzo letnich, lub czasem mocno zimnych. Ale ta pozycja nie pozwala na prawdziwą reformę i odnowę Kościoła, żeby to mogło nastąpić, trzeba być w środku, bardzo blisko "serca". Inaczej próbuje się Kościół "naprawić", ale tylko jako instytucję, pod kątem socjologicznym czy nawet prawnym. Ale to nie jest prawdziwa odnowa Kościoła. Tej mogą dokonać tylko ludzie "w środku" - żyjący blisko "środka", blisko centrum - Jezusa.

      W tym samym duchu warto spojrzeć na własne życie. Warto zapytać siebie i to, w jakim miejscu żyję - czy jestem bardziej w środku, czy jednak bardziej na zewnątrz. Bo po co chcieli krewni przywołać Jezusa? W poprzedniej scenie widzimy dlaczego - ludzie z autorytetem nazywają go opętanym, a przecież tak nie może być, bo wstyd i hańbę przynosi całej rodzinie. Trzeba więc Go powstrzymać. Ale taki jest Jezus w swej szalonej miłości do ludzi. Jeśli tej miłości się przestraszę, to jest obawa, że wyjdę na zewnątrz, że wręcz będę chciał Go przywołać do porządku, bo przecież tak nie można, bo przecież co ludzie powiedzą, bo przecież każdy musi sobie jakoś radzić, bo przecież... bo przecież... i tyle tych "racjonalnych" argumentów. Czy nie boję się wejść i być w środku z Jezusem? W środku Jego życia i serca, ale równocześnie mojego własnego?


Poniedziałek, 22 stycznia

      Mamy dzisiaj dalszy ciąg ewangelii, którą słyszeliśmy w sobotę, mianowicie, co spotyka tych, którzy są z Jezusem (Mk 3, 22-30). Tym razem występują przeciwko nim faryzeusze, starszyzna Izraela, ludzie poważani, z autorytetem wśród ludu. Widząc ewidentne znaki, na widok których lud wysławia Boga, oni - przeciwnie - oskarżają Jezusa o to, że ma złego ducha. Jezus w oczywisty sposób wykazuje ich błąd, bo to On jest tym, który może mocarza związać i dom jego ograbić - skoro czyni takie rzeczy. Ale warto się tutaj zastanowić nad tym, że skoro faryzeusze mogli, to i my również możemy dzisiaj nie zauważać dobra w naszym życiu, a wręcz negować je i przypisywać złemu. To straszna karykatura uznawać, że dobro może powstawać ze zła lub że ze złych intencji może narodzić się dobro. Jezus wskazuje więc dzisiaj na pewien typ ludzi, których ślepota jest tak wielka, że nie są w stanie zobaczyć dobra jako dobra i którzy Boga określają mianem złego ducha. Ta zatwardziałość serca prowadzi to zupełnego braku wrażliwości na Ducha Świętego, którym Jezus był namaszczony i którym został namaszczony każdy chrześcijanin. Grzech wieczny, który się w tym kontekście pojawia, to wydaje się właśnie owa zatwardziałość serca, serce, które z gruntu odrzuca to, co dobre, patrząc na to zawsze z podejrzliwością i doszukując się zła. Otwórzmy więc oczy na dobro w świecie i w naszym życiu i niech ono będzie powodem do wysławiania naszego Pana, który każdego dnia nie szczędzi nam swojej łaski i mocy i miłości, obdarzając nas swoim Świętym Duchem.


Niedziela, 21 stycznia   III zwykła

       Nazwałbym dzisiejszą niedzielę - niedzielą wolności. Jezus bowiem przychodzi do swojego rodzinnego miasta i ogłasza "manifest", jakby program swojego działania (Łk 4, 14-21). I to, co najbardziej w nim uderza to właśnie to - głównym zadaniem, misją Syna Bożego na ziemi jest uwalniać. Uwalniać od wszelkiej niewoli. Jednak wcale mu nie chodzi, jak myśleli Żydzi, o uwolnienie z niewoli rzymskiej. To jedyna rzecz, o jakiej Jezus nie myślał. Przede wszystkim chodzi Mu o niewolę wewnętrzną, która sprawia, że ludzie na ziemi, którą dał im Bóg, czują się i w rzeczywistości są niewolnikami. Niewolnikami grzechu, własnych namiętności i uczuć, ślepoty duchowej i wszelkiej formy ucisku, jaki odczuwają w sobie. Myślę, że dzisiaj w tym kontekście warto przeprowadzić refleksję nad własnym życiem, nad własnymi zniewoleniami, nad tymi "miejscami" w życiu, w których czujemy się jak w więzieniu. Szczególnie trzeba by zwrócić uwagę na uczucia, które przecież bardzo często są impulsem do podjęcia konkretnej decyzji (czasem wbrew rozumowi, lub gdy rozum jest jakoś "zaciemniony"), przyjrzeć się własnym motywacjom i decyzjom - jakie jest ich źródło i dlaczego tak często chcemy dobrze, a wcale dobrze nie wychodzi.

      Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że od tego wszystkiego przyszedł uwolnić nas Jezus. Że sami nie musimy główkować, kombinować, ale to On przyszedł, by nas uwolnić. Myślę, że ważny tutaj jest też obraz Boga, jaki mamy. Czy rzeczywiście postrzegam Boga jako kogoś kto mnie uwalnia? Czy zbyt często nie traktujemy religii jako "kuli u nogi", która bardziej zniewala, niż uwalnia? Czy to nie wynika z fałszywego obrazu Boga, jaki mamy? Jezus ogłasza dzisiaj swój plan, misję, to, po co przyszedł na ziemię. Czy wierzymy w to? Może czasem nam się wydaje, że Bóg przyszedł tak naprawdę tylko wymagać a nie uwalniać. Przykazania, nakazy, zakazy... Patrząc na to często zapominamy, że owe przykazania, to tak naprawdę jedna z form, najłatwiejszych w gruncie rzeczy, kochania Boga - tego Boga, który pierwszy nas umiłował i który każdego dnia, począwszy od pierwszego naszego oddechu, posyła nam swego Ducha, obdarza łaską - od daru życia począwszy. Kiedy skoncentrujemy się tylko na nakazach, to stajemy się podobni do Adama i Ewy w raju, którzy mając cały ogród do swojej dyspozycji - a więc i powód do wdzięczności, oni "zawiesili" swoje oczy tylko na tym jednym drzewie, z którego jeść nie mogli, jakby cały świat tylko z tego się składał. Finał znamy.

      Niech więc ta dzisiejsza niedziela będzie dla nas czasem też modlitwy i prośby Jezusa, by uwolnił nas od naszych zniewoleń, nieuporządkowanych pragnień i uczuć, ale szczególnie od naszych fałszywych wyobrażeń co do Boga i Jego misji w świecie. Przyjdź Panie z Twoją wolnością, pełną wolnością wewnętrzną!


                                        archiwum